finisterre

finisterre

wtorek, 26 maja 2015

Razem zrobimy więcej

      Mam wrażenie, że stereotyp pracy literata ślęczącego po nocach nad maszyną do pisania, (dzisiaj nad laptopem) niedosypiającego w oparach dymu albo i alkoholu, wyrzucającego do kosza kolejne kartki nie udanego maszynopisu, nie jest odległy prawdzie. Daleko mi określania się takowym, ale jako człowiek co nieco piszący, i mający wzorce  w postaci Jerzego Pilcha, Jana Nowickiego czy Wiesława Myśliwskiego (którym chciałoby się dorównać - a jakże) doświadczam tragiczności sytuacji, w której nawet nieodzowna w moim życiu muzyka zakłóca proces formułowania myśli za pomocą ogólnie zrozumiałych znaków graficznych, potocznie zwanych literami. Łączenie tego z pracą chłoporobotnika na trzy zmiany plus weekendy, było przyczyną pewnej przerwy w pisaniu bloga, co niniejszym postaram się nadrobić.     

      Powrót z pogrzebu ojca w rodzinnym Sandomierzu zdominowało myślenie jak wyprostować swoje finanse, tak by móc myśleć o jakimkolwiek kredycie. Byliśmy już całkowicie zafiksowani na myśli o domu w Zapuście. Zresztą ta nagła śmierć dawała nam wrażenie, że oto właśnie rozpoczyna się jakiś nowy rozdział w naszym życiu. Nie chcieliśmy zmarnować tej szansy, tym bardziej że znając już miejsce z wizji lokalnej, mieliśmy wrażenie że jego atrakcyjność pod każdym względem jest oczywista dla wszystkich. A że chętnych do zakupu domu nie brakowało wiedzieliśmy od Anety, która na bieżąco relacjonowała nam kolejne wizyty. Na szczęście byli to zazwyczaj przedstawiciele typowo wielkomiejskiego środowiska. Zwabieni wizją sielskiego życia jak w "Domu nad rozlewiskiem" szybko wymiękali w konfrontacji z rzeczywistością, która ewidentnie "śmierdziała" dużą ilością pracy i niemniejszą wyrzeczeń. Dodatkowo wzmianki o możliwych lub wręcz koniecznych przeróbkach w substancji, jakby nie było zabytkowego domu wywoływały u Anety mordercze odruchy. Niemniej jednak należało się liczyć z sytuacją, że prędzej czy później trafi się ktoś rozsądny, a nam wydawało się, że każdy dzień zwłoki działa na naszą niekorzyść.            Skąd tymczasem wziąć dwadzieścia parę tysięcy na spłacenie kart kredytowych i innych"drobnych" zadłużeń? Od lat wiadomo, że ludzie obracają się w kręgach społecznych o podobnym statusie intelektualnym i materialnym. Stąd prosty wniosek, że większość naszych znajomych jest podobnie "zamożna". Trzeba było jednak spróbować. Popularne powiedzenie mówi, że jeśli chcesz stracić przyjaciela pożycz od niego (lub jemu) pieniądze (ostatnio słyszałem też wersje, że wystarczy z nim zamieszkać, co w naszym przypadku w ogóle się nie potwierdza, ale  o tym za chwilę). Ponieważ znamy nasze podejście do zobowiązań finansowych nie obawialiśmy się tego scenariusza jednak sam fakt proszenia o pożyczkę (i to niemałą), choćby i zaufane osoby, był dla nas jakby to powiedzieć niekomfortowy. Ale kto nie ryzykuje ten nie ma. Oczywiście prosząc o pożyczkę trzeba było przedstawić choćby kawałek naszych planów, żeby nie stwarzać w oczach potencjalnego wierzyciela wrażenia jakichś kombinacji i nieczystych intencji. Tu muszę nadmienić, że przyjęliśmy na samym początku założenie o nieujawnianiu naszych planów komukolwiek poza niezbędnym minimum. Bardzo zależało nam, żeby nie zapeszyć, no i swoją drogą co tu opowiadać o rzeczach których jeszcze nie ma.  

     Już spakowani i gotowi do wyjazdu, podjechaliśmy do Aśki (pierwsza z bliskich nam, wtajemniczonych osób). Jej reakcja na nasz pomysł utwierdziła nas w przekonaniu, że to dobra droga. Niestety chwilowo wolne środki zainwestowała w remont jakiegoś lokalu do wynajęcia, ale gotowa była sprzedać sad, żeby nam pomóc w zamian za- jak to określiła - "komórkę pod schodami" w naszym nowym domu. Wyjeżdżamy z Sandomierza tak samo biedni jak przyjechaliśmy, ale za to bogatsi w duchowe wsparcie naszych znajomych. Po drodze szybki przegląd kartoteki z ludźmi którzy mogą nam zaufać. Michał. Po południu w niedzielę może być już w drodze do Warszawy. Szybki telefon:     

    - Gdzie jesteś? 

    - Siedzę jeszcze w Kielcach, ale zaraz wyjeżdżam.

    - Czekaj jeszcze pół godziny, zaraz będę u ciebie. Jest sprawa do omówienia.Michał też nie należy do tych co ładują kasę do siennika, w dodatku życie w rozkroku pomiędzy Sandomierzem i Warszawą tanie nie jest. Pozostajemy więc razem we wspólnocie niedofinansowanych materialnie, ale zdobywamy kolejne +10 do duchowego wsparcia. A w portfelu dalej zero.  Kilka godzin jazdy do Wrocławia zdominowanych oczywiście rozmową na jeden temat. Kolejne pomysły i kolejne osoby do sprawdzenia jako potencjalni wierzyciele. Tym razem telefonicznie. A ponieważ Mysza (w przeciwieństwie do mnie) nie jest wyznawcą taoistycznej zasady wu wei czyli "niedziałania", dorwała się od razu do telefonu. Pierwszy strzał i można by powiedzieć trafiony, choć nie zatopiony. Ania do której zadzwoniliśmy w pierwszej kolejności, nie miała wprawdzie tak dużej kwoty, ale zaskórniak w postaci 1500 $ była gotowa zdeponować chwilowo w naszej kieszeni. W naszych już zbetonowanych intensywnym myśleniem głowach otworzyła się furtka - łatwiej będzie pożyczyć dużo małych sum niż jedną dużą. Według priorytetu znajomości i zaufania stworzyliśmy listę osób, które "zechciałyby" powierzyć nam swoją krwawicę w postaci nadmiaru gotówki. Desperacja nasza sięgała naprawdę odległych granic, bo listę zamykały osoby przy których słowo znajomość było oznaką daleko posuniętej kurtuazji. 

      Czas na kolejne kroki. Wiedzieliśmy już, że nieodzowny będzie w naszym przypadku doradca finansowy. Jednego już poznaliśmy, konieczne było sprawdzenie jeszcze kilku innych. Znowu kilka telefonów i ... umówiona wizyta w biurze Expandera. Trafiamy na pana Marka. Według zapewnień centrali - człowiek od trudnych zadań. Znowu spowiedź ze wszystkich finansowych tajemnic domowego budżetu, ale konkluzja nieco lepsza niż przy poprzedniej wizycie, czyli łatwo nie będzie, ale nie jest niemożliwe. Podbudowani i niesieni na skrzydłach rodzącej się nadziei lecimy - pro forma - na jeszcze jedno spotkanie z magikiem od kredytów, tym razem w Open Finance. Zamiast umówionego pana Darka (rzekomo też najlepszego fachowca w oddziale) z powodu dużego ruchu klientów w biurze, przyjmuje nas ktoś w zastępstwie. I znowu spowiedź z dochodów, wydatków, zobowiązań i tym razem...  zimny prysznic. Nawet po spłaceniu wszystkich zadłużeń nie mamy szans na kredyt w interesującej nas kwocie. O co chodzi? Matematyka i finanse to nauka ścisła, tu się podstawia dane a tam wychodzi wynik i nie powinien być zależny od miejsca w którym wykonano działanie. Dzisiaj wiem, że od miejsca na pewno zależny nie jest, ale za to od człowieka który wstawia cyferki, jak najbardziej. Po prostu ta praca wymaga kreatywności, cierpliwości  i nie ma gwarancji sukcesu, a doradca finansowy jak już pisałem dostaje prowizję tylko wtedy, gdy my dostaniemy kredyt. Wniosek nasuwa się sam.       

      Ze skrajnie różnymi danymi na temat naszych możliwości kredytowych wracamy następnego dnia do pana Marka.  Pan Marek - człowiek w typie angielskiego dżentelmena, bez durnowatej nerwowości charakteryzującej finansistów, z poczuciem humoru będącym jakby w sprzeczności z pozornie flegmatycznym stylem bycia. Jak się później okazało kluczowa  osoba dla powodzenia naszego projektu. Z właściwym sobie pobłażliwym uśmiechem wyjaśnił nam po raz kolejny nasze szanse, które realne były tylko w momencie daleko posuniętej współpracy obu  (chociaż w tym momencie uwzględniając jego osobę to już trzech) stron, czyli Anety i Krzysztofa oraz naszej. Konkretnie chodziło o coś co nazywa się wkładem własnym czyli od 5 do 20% (w zależności od banku) wartości nieruchomości wpłaconej gotówką dotychczasowym właścicielom. Szybko licząc jakieś przynajmniej 25.000 PLN. Nie zabrzmiało to dobrze, biorąc pod uwagę, że jeszcze nie uzbieraliśmy kwoty na nasze prywatne długi. Tu dochodzimy do sedna słowa współpraca trzech stron. My chcieliśmy ten dom kupić, Aneta z Krzysztofem sprzedać, a pan Marek umożliwić nam to od strony prawno-finansowej. Jest wspólnota interesu, potrzebny był jeszcze duch porozumienia.

Ale żeby o nim porozmawiać postanowiliśmy się wybrać ponownie do Zapusty. Żeby nie jechać w ciemno postanowiłem zadzwonić i wstępnie poinformować Anetę, że powodzenie całej operacji będzie wymagało oprócz kredytu z banku, dużego kredytu zaufania z ich strony. I w tym momencie cała historia mogłaby się skończyć, gdyby odpowiedź brzmiała: "nie". A stało się inaczej i usłyszeliśmy niestety : "tak, przyjeżdżajcie dogadamy się". W tamtym momencie pomyślałem o tym trochę z przekorą: "niestety", bo odmowna odpowiedź skończyłaby niemalże miesięczny okres ciągłej niepewności i udręki załatwiania, kombinowania, dzwonienia, zbierania informacji i szeregu innych czynności, którymi byliśmy w związku z tym zajęci, a o których nie warto pisać. Mielibyśmy jeszcze jeden życiowy epizod o niespełnionych marzeniach, do wspominania w jesieni życia.           A jednak niebiosa zdecydowały inaczej. Popatrzcie teraz na to z punktu widzenia Anety i Krzysztofa. Chcecie sprzedać dom i niemałą część majątku ludziom, których widzieliście raz w życiu i parę razy rozmawialiście z nimi przez telefon, i którzy proponują wam przy kolejnym spotkaniu podpisanie umowy ze sprolongowaną zapłatą i szereg innych ustępstw. Biorąc pod uwagę ich wcześniejsze doświadczenia z potencjalnymi nabywcami, z pozoru idealnymi, a w efekcie z nieczystymi intencjami (o czym Aneta pisała na swoim blogu), podziwiam ich odwagę. Albo to wysoki stopień determinacji, albo my tak wiarygodnie wypadliśmy. Tak czy inaczej pojawiliśmy się w Zapuście po raz drugi i zagraliśmy w otwarte karty, uznając że to jedyna droga do sukcesu. Znając nasze możliwości, oczekiwania banku i procedury związane zakupem niełatwej lokalizacji dostaliśmy błogosławieństwo, które zamknęło się w słowach Krzyśka: "Róbcie tak, żeby było dobrze".      

      No i zaczęło się. Kilka miesięcy dostarczania kwitków, zaświadczeń, z księgowości, z ZUS-u, z innych banków, znowu z księgowości, i znowu kolejne wnioski do banków (bo poprzednie się przeterminowały), a potem jeszcze raz. Po kolejnej wizycie w księgowości mojej firmy miałem wrażenie, że pracujące tam panie następnym razem na mój widok zabarykadują się w swoim biurze, albo wywieszą witrynę - Tych klientów nie obsługujemy. A tak na poważnie wykazały się dużą cierpliwością przy wypełnianiu moich zaświadczeń o zarobkach, tak żeby zadowolić bank. Po dwóch miesiącach udeptywania ścieżek na w/w szlaku, jeden z banków zdeklarował się jako gotowy na urealnienie naszych fantasmagorii, i w związku z tym zażądał operatu, czyli oceny rzeczoznawcy majątkowego na temat konkretnej wartości obiektu naszych marzeń. "Operat szacunkowy wartości rynkowej nieruchomości gruntowej" -bo tak brzmi pełna jego nazwa, to pierwszy konkret na drodze negocjacji z bankiem. Nie gwarantuje jeszcze sukcesu, ale wskazuje na to, że wąż z bankowej kieszeni ma ochotę sypnąć nam nieco grosza. Ale za nim nas szczodrze obdzielił, my musieliśmy wydać nie mało na najdroższą książkę jaką kiedykolwiek sobie kupiliśmy. Nawet fakt, że została wydana w jednym egzemplarzu (który ostatecznie zarekwirował nam bank) nie rekompensuje tego wydatku. Chyba, że cena zależna jest od zawiłości zawartej w niej treści.  Jeżeli coś może w pełni zobrazować powiedzenie "zrobić z igły widły" to na pewno jest to w/w operat. Bylibyście na prawdę mocno zadziwieni widząc jak wasz nawet skromny domek wygląda widziany przez pryzmat bankowo-prawnych analiz, wskaźników, statystyk itp. Koszty dodatkowo wzrosły, bo jak to w naszym życiu bywa termin był na wczoraj (zmiany w przepisach wymagały nie przekraczalnego  terminu przekazania dokumentu do banku - I co byśmy zrobili nie mając po swojej stronie pana Marka?),a przewidziany przez naszego doradcę rzeczoznawca nie miał w tym czasie wolnego terminu i ostatecznie całą wycenę wykonała polecona przez niego pani Ania. Jak się okazało wrocławianka, ale urodzona w tamtych stronach, znająca teren i specyfikę tego regionu. A jednak zobaczywszy zapuściańską miejscówkę, wróciła stamtąd zauroczona nie mniej od nas. 

      Zastanawiający fakt, że reakcje większości stopniowo wtajemniczanych w nasze plany osób, oscylowały raczej wokół ekstatycznego "O ja p...", niż kurtuazyjnego " No ładny domek". Pani Ania, oraz pan Marek przez cały czas trwania rozmów z bankiem twardo zapowiadali się jako jedni z pierwszych gości, którzy nas najadą w Zapuście. Każde z nich w innym celu - jedno po owoce z sadu, a drugie po...  brak zasięgu telefonii komórkowej. 

      Od czerwca do końca października trwała nasza przepychanka z załatwieniem kredytu. Przy pierwszej rozmowie pan Marek wspomniał, że nie będzie to droga usłana różami i że ze względu na sezon ogórkowy może to potrwać nawet trzy miesiące. Potrwało pięć i przypominało korespondencyjną partię szachów. Po każdym naszym ruchu nerwowe oczekiwanie na odpowiedź z banku i kolejne ruchy. Dzisiaj to brzmi banalnie, ale wtedy nie byliśmy w stanie myśleć o niczym innym. W między czasie trafiliśmy do jeszcze jednego doradcy finansowego, bo pan Marek z nieznanych nam przyczyn jakby "przysnął", a moja Mysza nie przyzwyczajona czekać na odpowiedź dłużej niż tydzień, pogalopowała do kolejnego magika od kredytów.

      Finał całej rozgrywki nastąpił na początku listopada. W przeciwieństwie do szachów wszyscy uczestnicy zostali zwycięzcami: my - bo dostaliśmy kredyt, bank - bo go nam udzielił i ma kolejnych frajerów którzy będą mu płacić przez dwadzieścia kilka lat, Aneta i Krzysztof - bo wreszcie udało się sprzedać dom i pan Marek (trzeba przyznać dobry w te klocki) - bo dostał swoją solidnie zapracowaną prowizję.

       Cała ta historia zamyka się jeszcze  pewnym akcentem, o którym muszę tu wspomnieć. Wracając w sierpniu z Sandomierza, z ostatnich chwilowo wakacji, wstąpiliśmy po drodze odwiedzić teścia, przebywającego akurat na radioterapii w Kielcach. Andrzej - ojciec mojej Myszy - to wyjątkowo barwna postać, mogąca być pierwowzorem Ferdynanda Kiepskiego. "Sportowy" tryb życia i główne dyscypliny jakie uprawiał, czyli podnoszenie ciężarów w porcjach po 100 gram, slalom średniodystansowy na trasie sklep-dom, biegi z przeszkodami ze szczególnym upodobaniem do rowów i dodatkowa rozrywka w postaci utylizacji  suszonych liści rośliny z rodziny Nicotiana  przy pomocy ognia i aparatu oddechowego, doprowadziły go do raka krtani. Dobrze że jego prywatna emisja dwutlenku węgla nie została uwzględniona w unijnych raportach, bo być może jako kraj płacilibyśmy dodatkowe kary. W momentach przytomności umysłu Andrzej świetnie gotował, dużo czytał i był najlepszą nianią dla naszych dzieci. Rozważaliśmy nawet z Myszą  opcję adoptowania go w zapuściańską rzeczywistość, z racji tego że był dzieckiem wsi i żadna z gospodarskich czynności nie była mu obca.

       Radioterapia w Kielcach wydawała się udana. Andrzej przestawiony po operacji wycięcia krtani na tryb normalnego życia bez używek i rozrywek, można powiedzieć wygładził się i wyszlachetniał na obliczu. Nie mówił wprawdzie, ale wyglądał na pogodzonego z tym stanem. Miesiąc później, po  jego powrocie do Sandomierza okazało się, że nastąpił nawrót choroby i przerzuty na inne organy, praktycznie bez szans na wyleczenie - trafił na oddział opieki paliatywnej. Życie zabrało mu ulubione rozrywki: wódkę, fajki i możliwość wydarcia się na swoją "ukochaną" żonę, a moją nieszczęsną teściową.  Odszedł od nas dokładnie w momencie gdy siedliśmy do stołu, żeby razem z przedstawicielem banku podpisać umowę na kredyt hipoteczny. Śmierć naszych ojców dziwną klamrą spieła tą historię.

       14 listopada 2014, w pochmurne jesienne przedpołudnie wyszliśmy z kancelarii notarialnej jako właściciele starego, poniemieckiego domu przysłupowego gdzieś na Pogórzu Izerskim. Dziwne wrażenie. W naszym życiu w zasadzie nic się nie zmieniło, dom widzieliśmy raptem trzy razy... Poczułem się trochę jak trzymana całe życie w oborze krowa, której nagle otworzono wrota na pastwisko. Czułem, że może być pięknie, ale z drugiej strony strach co nas tam czeka... a odwrotu już nie ma.     

      I wyszło jak w "Ziemi obiecanej" - " Ja nie mam nic,ty nie masz nic i ty też nie masz nic. To w sam raz tyle żeby zbudować fabrykę". Przez cały ten czas Mysza powtarzała jak mantrę: "Dom w Zapuście kupimy za puste... (kieszenie)..."

6 komentarzy:

  1. cóż poradzić, kto raz się w przysłupie zakochał, ten przepadł (i odżył jednocześnie). nasza droga do zakupu była bardzo podobna, dodatkowo utrudniona opłakanym stanem budynku (żaden bank nie chce takiego zabezpieczenia). teraz, po blisko pięciu latach już prawie tych problemów nie pamiętam, a co najważniejsze, wciąż nie żałujemy zakupu czego i Wam życzę!
    pozdrawiam,
    [I]
    p.s. mam nadzieję, że Wasz piękny przysłup powróci w przyszłym roku do listy domów otwartych w ramach DODP. tymczasem zapraszamy do nas (i do innych otwartych domów) w najbliższą niedzielę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O żałowaniu nawet mowy nie ma! Chociaż roboty więcej niż się początkowo wydawało, każda kolejna wizyta w Zapuście utwierdza nas w przekonaniu dobrego wyboru.
      Czy dom wróci na listę dostępnych do zwiedzania? Na pewno, ale musimy go trochę ogarnąć, żebyśmy mogli się pokazać jako nowi gospodarze.

      Usuń
  2. Tak było. Moje niekonwencjonalne ogłoszenie, inne niż wszystkie, ściągnęło nam do Zapusty tłumy "zwiedzających" z pozoru, ale tylko z pozoru, zainteresowanych kupnem nieruchomości. Potem dowiedziałam się, że takie zjawisko jest zdefiniowane i tacy ludzie mają swoją nazwę- "drimerzy" od angielskiego dream- marzyć. I tak przez te kolejne miesiące, weekend w weekend wysłuchiwaliśmy kolejnych historii, że chcieliby, ale... nie mają odwagi/ za daleko od miasta/ facebook nie ma zasięgu/ nie mają pieniędzy,etc... Tak naprawdę przez te miesiące, łącznie z Wami, to były 3-4 poważnie zaiteresowane rodziny i każdy z jakimiś przeszkodami.
    A co drugi zwiedzający zaczynał plany od wybicia większych okien :-)
    Ogromnie się cieszymy, że dom trafił w Wasze ręce. Nasze dogadanie się to nie była desperacja, bo nasze warunki miały wyraźnie zaznaczone granice (naszego bezpieczeństwa) i były dobrze przemyślane. Może ktoś z zewnątrz by sobie pomyślał, że zdurnieliśmy, że znów następny klient nas wykiwa, ale myślę, że tym razem nasza intuicja nas nie zawiodła. Poprzednio wiedziałam, że coś jest nie tak z tamtą rodziną, ale zbyt mocno chciałam sprzedać dom, by zbyt szybko zerwać transakcję. I żałowałabym do końca życia, gdyby chatka trafiła do kombinatorów i cwaniaków. A sądziedzi przeklinaliby nas do siódmego pokolenia.
    Dobrze się stało, a reszta się ułoży w swoim czasie :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak czy inaczej nasz "biznesowy układ" nie mieścił się w pojęciu konwencjonalnym tego zjawiska i opierał się w 80% na zaufaniu a w 20% na paragrafach zawartych w umowach, czyli we wręcz odwrotnych proporcjach niż to ma zazwyczaj miejsce. I dlatego uważam że jest to jeden z istotniejszych elementów naszej historii, i jestem pewien że to dobrze wróży na przyszłość...

    OdpowiedzUsuń
  4. Cieszę się, że kontynuujesz wpisy blogowe. Cóż, droga pod górkę, łatwo nie było. Kłamstwem, a może idiotycznym optymizmem byłoby twierdzić, ze będzie z górki, bo nie będzie. Ale teraz Wasza podróż to spełnienie marzeń, każdy dzień możecie witać słowami "a jednak marzenia się spełniają" lub "zawsze trzeba mieć nadzieję". Życzę Wam pięknego lata w zapuście i kolejnego i następnego. To piękne, klimatyczne miejsce. Czekam na kolejne wpisy i fotki oczywiście. Ciekawa jestem jak ulubiony ogród Anety? Jak obrodzi winorośl nad wejściem? Jak sad, pewnie wiosną Was zauroczył?
    Powodzenia:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Radźcie więc sobie jak najlepiej. Miałam okazję poznać Anetę i Krzysztofa i z miłą chęcią będę obserwować Wasze zmagania. Łatwo Wam na pewno nie będzie, ale za to jak satysfakcjonująco!

    OdpowiedzUsuń