finisterre

finisterre

wtorek, 23 lutego 2016

"Przyjaciele" kosmici

       Chciałoby się powiedzieć: "jeszcze się nie zaczęło, a już się skończyło". Na pewno każdemu kto zaglądał na tego bloga taka myśl przemknęła przez głowę, bo jak tłumaczyć moje ponad półroczne milczenie? Nie będzie to łatwe, ale czuję się w obowiązku wobec wszystkich którzy tu zaglądali, którzy mnie dopingowali do pisania, no i wobec samego siebie, by  nie mieć wyrzutów, że czegoś nie dokończyłem. Tym bardziej, że historia tego miejsca mimo poważnych zawirowań wcale się nie kończy, a wręcz przeciwnie, jeszcze się dobrze nie zaczęła. Chociaż czuję się trochę jak biegacz, który prowadząc stawkę potyka się przed finiszem pozwalając się wyprzedzić. Niestety nasz wyścig z życiem chyba zawsze stawia nas jeżeli nie na pozycji przegranych, to przynajmniej jako tych ciągle doganiających czołówkę. Czas więc podgonić co nieco...
       Pisząc kolejne odcinki bloga w momencie opublikowania jednego, od razu zabierałem się  za pisanie następnego, resztę układając sobie w głowie, by przy kolejnym podejściu do klawiatury przelać to  w odmęty serwerowej pamięci. I podobnie było tym razem. Część tekstu napisana, reszta dojrzewała w trakcie codziennych dojazdów do pracy. Wystarczyło usiąść na dwie godzinki przed kompem i wcisnąć enter. Nie wiedzieć czemu coś powstrzymywało mnie przed tym, pomimo olbrzymiej wewnętrznej potrzeby nadrobienia czasowych zaległości w opisywaniu zapuściańskiej rzeczywistości. Jak już podkreślałem (i pewnie nadal będę to robił) w tej historii z Końca Świata nic nie dzieje się przypadkowo, Tak też było i teraz. Życie zaszło nas od tyłu i mocno zweryfikowało nasze plany, w związku z tym to co zostało wymyślone i przygotowane straciło nieco na aktualności. Jednak po przeczytaniu przygotowanego szkicu stwierdziłem, że jest w nim kilka ważnych wątków które pokazują nasz punkt widzenia nowego życia na wsi, postanowiłem go jednak opublikować. Poniżej fragment z 2 czerwca 2015r.

       "Ja nie mam nic, ty nie masz nic i ty też nie masz nic...". Ale zaraz, w tym cytacie są trzy osoby. Uwzględniając mnie i Myszę, kogoś jeszcze jakby brakuje. I teraz będzie krótka (z założenia, ale nie gwarantuję) opowieść o czymś (a właściwie o kimś) co popularnie nazywane jest asem z rękawa. Wprawdzie partia szachów którą rozgrywaliśmy z bankiem nie przewidywała używania kart, to jednak woleliśmy być przygotowani na nagła zmianę reguł gry. A może inaczej - od samego początku wiedzieliśmy,  że nie damy rady sami udźwignąć tego wyzwania, ani finansowo a tym bardziej organizacyjnie.
       Radykalna zmiana trybu życia nie zapewnia z dnia na dzień dochodów, a wręcz przeciwnie generuje początkowo zwiększone koszty związane z urządzaniem się w nowym miejscu i dostosowaniem do nowych realiów. Jasne więc było to,  że przez jakiś, bliżej nie określony czas, muszę pozostać w swojej pracy we Wrocławiu, jako gwarant spłaty comiesięcznego bankowego haraczu. Z drugiej strony domu i ogrodu nie można pozostawić nie użytkowanymi, gdyż znane choć z pozoru paradoksalne prawo natury wskazuje, że przedmioty nieużytkowane niszczeją szybciej, niż te z których się korzysta. Pozostawienie na głowie Myszy utrzymania domu i obejścia, które bądź co bądź wymagają pewnych modernizacji,  nie dawała złudzeń powodzenia.  Kredyt który chcieliśmy wziąć może i umożliwiłby kupno domu, ale gdzie inwestycje, remonty, ulepszenia... Było oczywistym, że potrzebujemy kogoś do spółki. Wprawdzie to słowo w ogóle nie oddaje tego o co nam chodziło, bo  ma proweniencje biznesowe, a słowo wspólnota zaraz kojarzy się sekciarsko i też nie brzmi dobrze. Nam chodziło o kogoś z kim będzie można dzielić specyficzny dla tego miejsca sposób życia, nie dzieląc się problemami i kosztami tegoż, ale wspólnie w nich uczestnicząc, bez rozgraniczania "nasze" i "wasze". Niełatwe zadanie. Spróbujcie w ramach umysłowego ćwiczenia, wśród swoich znajomych, bądź rodziny znaleźć ludzi z którymi bylibyście gotowi dzielić życie, nie dzieląc jego kosztów. Reasumując - powiększyć sobie w dojrzałym wieku rodzinę i to nie o jakieś adoptowane dzieci, które są jeszcze w miarę elastycznym materiałem osobowościowym, podlegającym kształtowaniu, ale o dorosłych ludzi ze wszystkimi ich wadami i nawykami, o których zmianie trudno czasem marzyć. Trudne? Tak, ale nie  niemożliwe.
       Tu pojawia się wątek który snuł się równolegle w tle naszych bankowych szachów. Zanim zacznę, muszę zdefiniować pewne pojęcie, nieobce zapewne nikomu ale mające wiele odmian, mianowicie - przyjaźń. Nie wnikając w szereg niezliczonych odcieni tego stanu ducha, począwszy od fejsbukowo-naszoklasowych, a skończywszy na frontowo-wojskowych (zaraz mi przychodzą na myśl "Wniebowzięci"), po latach ewolucji moja definicja przyjaźni przypomina coś kształt wzorca metra z Sevres pod Paryżem. Wiemy że jest zawsze taki sam, nawet jeśli będziemy chcieli sprawdzić czy  nasza kupiona w hipermarkecie po 3 zł chińska miarka na pewno ma metr (podczas gdy ma tak naprawdę 99,8cm), nie naciągnie się po to by sprawić nam przyjemność. Raczej powie nam jak beznadziejnie ulokowaliśmy te 3 zł, pozostając zawsze metrem. Zawsze wiemy gdzie go szukać. Chociaż przez większość czasu nie korzystamy z jego pomocy, wiemy gdzie go znaleźć. Czy ktoś widział wzorzec metra? Większość z nas nie, jednak codziennie korzystamy z jego pomocy. Ktoś  powie: co to za przyjaźń z kimś kogo nie spotykamy?  Myślę,że codziennie doświadczamy niewidzialnych przyjaźni, z których nawet nie zdajemy sobie sprawy. Może nasze codzienne drobne radości i powodzenia ich są sprawką? A wracając na ziemię: w przyjaźni najważniejsza jest pewność. A czasem możliwość przejrzenia się jak w lustrze, w którym odbite nasze oblicze  jeśli nie powali nas hollywoodzką urodą, to przynajmniej będzie szczerze prawdziwe.
      Wśród naszych znajomych, wielokrotnie przez nas zapraszanych do odwiedzenia Wrocławia,  a przede wszystkim nas, tylko kilkorgu udało się spełnić to życzenie. Zofia w tym przypadku była reprezentantem tej drugiej, liczniejszej grupy. Trudno się dziwić. Odległość Lublin-Wrocław niemała, brak pretekstów natury rodzinnej (chwilowo na śluby, chrzciny i pogrzeby limit został wyczerpany). No i dobrze. Nigdy nie mieliśmy ciśnienia na adorowanie się swoja nachalną obecnością, nie tylko fizyczną bo o tej z racji odległości trudno marzyć, ale i telefony do siebie wykonywaliśmy z częstotliwością kilku w roku bądź rzadziej. I dobrze. Najważniejsza w tym układzie była pewność  niezmienności poglądów drugiej strony. Tym większe zdziwienie gdy Zofia oświadczyła, że pojawi się we Wrocławiu pod koniec maja 2014 roku. Nie tak, że specjalnie, raczej przy okazji objazdowej wycieczki po Dolnym Śląsku. Nie mniej jednak każde okoliczności, które mogły doprowadzić do spotkania w realiach naszego miasta, były mile widziane. Zofia, jak przystało na dobrze wychowaną osobę, która bez powodu nie zakłóca porządku czyjejś egzystencji, zapowiedziała się odpowiednio wcześniej. Nie wiedzieliśmy wtedy, że trafi idealnie w moment, w którym dopadnie nas wirus wiejskiego życia, i kiedy będą się rodzić pierwsze jego wizje. Jak wspomniałem na początku poszukiwaliśmy do naszego planu kogoś odpowiedniego i przez to absolutnie wyjątkowego. Dlaczego Zofia przypomniała nam w namacalny sposób o swoim istnieniu właśnie w tym momencie, do dzisiaj pozostaje dla mnie zagadką (chociaż mam pewną teorię na ten temat, o czym za chwilę). Pomysł zaproponowania Zofii udziału w tym planie wyszedł od Myszy. A ja znający ją (Zofię) od wielu lat nie postawiłbym nawet "pisiąt groszy", na to że się zgodzi. Okazało się jednak że wirus jest bardziej zaraźliwy niż nam się wydawało. Zofia oglądnąwszy dostępne w necie zdjęcia domu wracała do Lublina ciężko chora na..."

      Kończy się dramatycznie jak krakowski hejnał. Reszta tekstu jako nieaktualna przepada w bałaganie mojej głowy.

      I tu trzeba zrobić parabolę i wrócić do pierwszej linijki tego tekstu: "jeszcze się nie zaczęło, a już się skończyło". Czas wyjaśnić co nieco niewtajemniczonym. Jak wynika z powyższego nasze wiejskie przedsięwzięcie miało być rodzajem spółki (lecz absolutnie nie biznesowej), opierającej się tylko i wyłącznie na zaufaniu i poświęceniu wszystkiego miejscu, które wybraliśmy. Jak się okazało wybraliśmy źle. Oczywiście nie miejsce tylko "przyjaciół". Wygląda na to, że wiejska rzeczywistość okazała się ani sielankowa, ani lukratywna, ani na tyle spektakularna by można sobie było powetować codzienne niewygody splendorem wynikającym z posiadania wyjątkowego miejsca. Bez wątpienia wiele rzeczy, szczególnie gdy opadły emocje i  zachwyt związany z zakupem, zaczęło wyglądać nieco gorzej niż nam to przedstawiały podekscytowane nową sytuacją zmysły. Czy to jest powód żeby się obrażać na życie, że jak zwykle nie jest takie jakie sobie wyobraziliśmy? Dla nas na pewno nie. Do tej pory mimo szeregu przeciwności (o których będzie później) które nas spotkały na "Końcu Świata", nie zwątpiliśmy w słuszność tej decyzji, choć nie jest łatwo zobaczyć cel w ogromie pracy jaka nas tu zastała i jaka nas czeka. Pracy, która w większości nie zostanie zauważona i pozostanie tylko naszą wewnętrzną satysfakcją z przezwyciężania własnych niechęci i słabości. Nasz entuzjazm był chyba za mało widowiskowy i przekonywujący. Nie potrafiliśmy nim zarazić naszych niedoszłych wspólników. Zresztą kto wie jakby się to rozwinęło gdyby nie to, że w tej naszej rodzącej się w bólach wspólnocie pojawiło się coś z czym nie byliśmy w stanie sobie poradzić. Najgorsza z chorób duszy, coś w rodzaju raka, mianowicie zazdrość. Podsycana kompleksami potrafi rozpieprzyć i zrównać z ziemią wszystko co stanie na drodze jej dobrego samopoczucia. Współczesna medycyna doskonale sobie radzi z rakiem, w skrajnych przypadkach amputując porażone organy, bądź ich fragmenty. Jak amputować duszę? Tylko razem z człowiekiem. Proszę się nie obawiać, Nie doszło do żadnych krwawych scen  i kroniki policyjne nie będą miały co odnotować (chociaż serial "Trudne sprawy"nakręciłby ze dwa odcinki). Prewencyjnie, aby ustrzec się przed takim scenariuszem postanowiliśmy się rozstać zanim nierozerwalnym aktem własności połączyłby nas notariusz.  C'est la vie...
========================================================================
         Ta kreska to nie jest typograficzna egzaltacja, tylko najzwyczajniejsza gruba krecha odcinająca możliwy wypływ żalów, dywagacji i zastanawiania się dlaczego tak się stało. Ustalenie tego i tak jest niemożliwe, a dla nas liczy się tylko to co będzie, Czas więc na podsumowanie i ustalenie punktu zero. Jesteśmy jedynymi władcami "Końca Świata" ;-). Konsekwencje tego są takie że:
- żyjemy w "separacji"  - Mysza z Martą (o tej pani będzie wkrótce) władają Zapustą, ja z Maryśką (o tej też za chwilę) wegetujemy we Wrocławiu,
- z powodu braku samochodu a nawet prawa jazdy, Mysza nie pracuje zawodowo w związku z czym zasadniczy ciężar finansowego zabezpieczenia naszej egzystencji spadł na mnie. Nasze gospodarstwo w mikroskali przypomina nasz piękny kraj, w którym dziurę budżetową łata się coraz bardziej od czapy wziętymi pomysłami. Utrzymanie dwóch domów i kredytu też wymaga kreatywności w związku z tym robi się co się da, remonty w mieszkaniach, abażury i poszewki na drutach, przetwory w słoikach, gadżety z papierowej wikliny - jednym słowem co kto umie,
- cały czas pozostajemy nie do końca uregulowani w kwestiach finansowych z Anetą i Krzysztofem, których cierpliwość i wyrozumiałość dla naszej nieszczególnej sytuacji, nakazuje mi składać im pokłony godne japońskiego cesarza. 
        Funkcjonujemy w ten sposób już 5 miesięcy. Używając niezbyt wyszukanego ale obrazowego zwrotu powiedziałbym, że sytuacja jest ch...wa, ale stabilna. Okoliczności wskazują, że może być lepiej trzeba być tylko cierpliwym i wytrwałym. Sama natura nam to podpowiada. Trzydzieści pięć lat temu na jednej z pierwszych turystycznych wypraw z moim ojcem spotkałem magiczne wówczas dla mnie zwierze, rzekotkę. Po raz drugi w życiu spotkałem ją właśnie w Zapuście,
Jej wyjątkowa zieleń, jakby nie było kolor nadziei, jest  dla mnie znakiem, że damy radę 
(-Bocian,bocian! Jak on żyje to i my możemy! Lamia ściągaj tę pilotkę!)-obowiązkowy cytat filmowy. Ot takie irracjonalne przemyślenia weekendowego wieśniaka. 
      Zaczynamy więc budowę naszej Arkadii. Myślimy o tym jaka ma być, co się ma w niej dziać, kto się ma w niej pojawiać. I nagle w trakcie bezmyślnych podróży po YouTubie odnajduję to (przypadek?). Coś jak hymn manifest.

        I na koniec zamiast wszelakich komentarzy do całej sytuacji, by nie zapomnieć czyja to sprawka :-)











wtorek, 26 maja 2015

Razem zrobimy więcej

      Mam wrażenie, że stereotyp pracy literata ślęczącego po nocach nad maszyną do pisania, (dzisiaj nad laptopem) niedosypiającego w oparach dymu albo i alkoholu, wyrzucającego do kosza kolejne kartki nie udanego maszynopisu, nie jest odległy prawdzie. Daleko mi określania się takowym, ale jako człowiek co nieco piszący, i mający wzorce  w postaci Jerzego Pilcha, Jana Nowickiego czy Wiesława Myśliwskiego (którym chciałoby się dorównać - a jakże) doświadczam tragiczności sytuacji, w której nawet nieodzowna w moim życiu muzyka zakłóca proces formułowania myśli za pomocą ogólnie zrozumiałych znaków graficznych, potocznie zwanych literami. Łączenie tego z pracą chłoporobotnika na trzy zmiany plus weekendy, było przyczyną pewnej przerwy w pisaniu bloga, co niniejszym postaram się nadrobić.     

      Powrót z pogrzebu ojca w rodzinnym Sandomierzu zdominowało myślenie jak wyprostować swoje finanse, tak by móc myśleć o jakimkolwiek kredycie. Byliśmy już całkowicie zafiksowani na myśli o domu w Zapuście. Zresztą ta nagła śmierć dawała nam wrażenie, że oto właśnie rozpoczyna się jakiś nowy rozdział w naszym życiu. Nie chcieliśmy zmarnować tej szansy, tym bardziej że znając już miejsce z wizji lokalnej, mieliśmy wrażenie że jego atrakcyjność pod każdym względem jest oczywista dla wszystkich. A że chętnych do zakupu domu nie brakowało wiedzieliśmy od Anety, która na bieżąco relacjonowała nam kolejne wizyty. Na szczęście byli to zazwyczaj przedstawiciele typowo wielkomiejskiego środowiska. Zwabieni wizją sielskiego życia jak w "Domu nad rozlewiskiem" szybko wymiękali w konfrontacji z rzeczywistością, która ewidentnie "śmierdziała" dużą ilością pracy i niemniejszą wyrzeczeń. Dodatkowo wzmianki o możliwych lub wręcz koniecznych przeróbkach w substancji, jakby nie było zabytkowego domu wywoływały u Anety mordercze odruchy. Niemniej jednak należało się liczyć z sytuacją, że prędzej czy później trafi się ktoś rozsądny, a nam wydawało się, że każdy dzień zwłoki działa na naszą niekorzyść.            Skąd tymczasem wziąć dwadzieścia parę tysięcy na spłacenie kart kredytowych i innych"drobnych" zadłużeń? Od lat wiadomo, że ludzie obracają się w kręgach społecznych o podobnym statusie intelektualnym i materialnym. Stąd prosty wniosek, że większość naszych znajomych jest podobnie "zamożna". Trzeba było jednak spróbować. Popularne powiedzenie mówi, że jeśli chcesz stracić przyjaciela pożycz od niego (lub jemu) pieniądze (ostatnio słyszałem też wersje, że wystarczy z nim zamieszkać, co w naszym przypadku w ogóle się nie potwierdza, ale  o tym za chwilę). Ponieważ znamy nasze podejście do zobowiązań finansowych nie obawialiśmy się tego scenariusza jednak sam fakt proszenia o pożyczkę (i to niemałą), choćby i zaufane osoby, był dla nas jakby to powiedzieć niekomfortowy. Ale kto nie ryzykuje ten nie ma. Oczywiście prosząc o pożyczkę trzeba było przedstawić choćby kawałek naszych planów, żeby nie stwarzać w oczach potencjalnego wierzyciela wrażenia jakichś kombinacji i nieczystych intencji. Tu muszę nadmienić, że przyjęliśmy na samym początku założenie o nieujawnianiu naszych planów komukolwiek poza niezbędnym minimum. Bardzo zależało nam, żeby nie zapeszyć, no i swoją drogą co tu opowiadać o rzeczach których jeszcze nie ma.  

     Już spakowani i gotowi do wyjazdu, podjechaliśmy do Aśki (pierwsza z bliskich nam, wtajemniczonych osób). Jej reakcja na nasz pomysł utwierdziła nas w przekonaniu, że to dobra droga. Niestety chwilowo wolne środki zainwestowała w remont jakiegoś lokalu do wynajęcia, ale gotowa była sprzedać sad, żeby nam pomóc w zamian za- jak to określiła - "komórkę pod schodami" w naszym nowym domu. Wyjeżdżamy z Sandomierza tak samo biedni jak przyjechaliśmy, ale za to bogatsi w duchowe wsparcie naszych znajomych. Po drodze szybki przegląd kartoteki z ludźmi którzy mogą nam zaufać. Michał. Po południu w niedzielę może być już w drodze do Warszawy. Szybki telefon:     

    - Gdzie jesteś? 

    - Siedzę jeszcze w Kielcach, ale zaraz wyjeżdżam.

    - Czekaj jeszcze pół godziny, zaraz będę u ciebie. Jest sprawa do omówienia.Michał też nie należy do tych co ładują kasę do siennika, w dodatku życie w rozkroku pomiędzy Sandomierzem i Warszawą tanie nie jest. Pozostajemy więc razem we wspólnocie niedofinansowanych materialnie, ale zdobywamy kolejne +10 do duchowego wsparcia. A w portfelu dalej zero.  Kilka godzin jazdy do Wrocławia zdominowanych oczywiście rozmową na jeden temat. Kolejne pomysły i kolejne osoby do sprawdzenia jako potencjalni wierzyciele. Tym razem telefonicznie. A ponieważ Mysza (w przeciwieństwie do mnie) nie jest wyznawcą taoistycznej zasady wu wei czyli "niedziałania", dorwała się od razu do telefonu. Pierwszy strzał i można by powiedzieć trafiony, choć nie zatopiony. Ania do której zadzwoniliśmy w pierwszej kolejności, nie miała wprawdzie tak dużej kwoty, ale zaskórniak w postaci 1500 $ była gotowa zdeponować chwilowo w naszej kieszeni. W naszych już zbetonowanych intensywnym myśleniem głowach otworzyła się furtka - łatwiej będzie pożyczyć dużo małych sum niż jedną dużą. Według priorytetu znajomości i zaufania stworzyliśmy listę osób, które "zechciałyby" powierzyć nam swoją krwawicę w postaci nadmiaru gotówki. Desperacja nasza sięgała naprawdę odległych granic, bo listę zamykały osoby przy których słowo znajomość było oznaką daleko posuniętej kurtuazji. 

      Czas na kolejne kroki. Wiedzieliśmy już, że nieodzowny będzie w naszym przypadku doradca finansowy. Jednego już poznaliśmy, konieczne było sprawdzenie jeszcze kilku innych. Znowu kilka telefonów i ... umówiona wizyta w biurze Expandera. Trafiamy na pana Marka. Według zapewnień centrali - człowiek od trudnych zadań. Znowu spowiedź ze wszystkich finansowych tajemnic domowego budżetu, ale konkluzja nieco lepsza niż przy poprzedniej wizycie, czyli łatwo nie będzie, ale nie jest niemożliwe. Podbudowani i niesieni na skrzydłach rodzącej się nadziei lecimy - pro forma - na jeszcze jedno spotkanie z magikiem od kredytów, tym razem w Open Finance. Zamiast umówionego pana Darka (rzekomo też najlepszego fachowca w oddziale) z powodu dużego ruchu klientów w biurze, przyjmuje nas ktoś w zastępstwie. I znowu spowiedź z dochodów, wydatków, zobowiązań i tym razem...  zimny prysznic. Nawet po spłaceniu wszystkich zadłużeń nie mamy szans na kredyt w interesującej nas kwocie. O co chodzi? Matematyka i finanse to nauka ścisła, tu się podstawia dane a tam wychodzi wynik i nie powinien być zależny od miejsca w którym wykonano działanie. Dzisiaj wiem, że od miejsca na pewno zależny nie jest, ale za to od człowieka który wstawia cyferki, jak najbardziej. Po prostu ta praca wymaga kreatywności, cierpliwości  i nie ma gwarancji sukcesu, a doradca finansowy jak już pisałem dostaje prowizję tylko wtedy, gdy my dostaniemy kredyt. Wniosek nasuwa się sam.       

      Ze skrajnie różnymi danymi na temat naszych możliwości kredytowych wracamy następnego dnia do pana Marka.  Pan Marek - człowiek w typie angielskiego dżentelmena, bez durnowatej nerwowości charakteryzującej finansistów, z poczuciem humoru będącym jakby w sprzeczności z pozornie flegmatycznym stylem bycia. Jak się później okazało kluczowa  osoba dla powodzenia naszego projektu. Z właściwym sobie pobłażliwym uśmiechem wyjaśnił nam po raz kolejny nasze szanse, które realne były tylko w momencie daleko posuniętej współpracy obu  (chociaż w tym momencie uwzględniając jego osobę to już trzech) stron, czyli Anety i Krzysztofa oraz naszej. Konkretnie chodziło o coś co nazywa się wkładem własnym czyli od 5 do 20% (w zależności od banku) wartości nieruchomości wpłaconej gotówką dotychczasowym właścicielom. Szybko licząc jakieś przynajmniej 25.000 PLN. Nie zabrzmiało to dobrze, biorąc pod uwagę, że jeszcze nie uzbieraliśmy kwoty na nasze prywatne długi. Tu dochodzimy do sedna słowa współpraca trzech stron. My chcieliśmy ten dom kupić, Aneta z Krzysztofem sprzedać, a pan Marek umożliwić nam to od strony prawno-finansowej. Jest wspólnota interesu, potrzebny był jeszcze duch porozumienia.

Ale żeby o nim porozmawiać postanowiliśmy się wybrać ponownie do Zapusty. Żeby nie jechać w ciemno postanowiłem zadzwonić i wstępnie poinformować Anetę, że powodzenie całej operacji będzie wymagało oprócz kredytu z banku, dużego kredytu zaufania z ich strony. I w tym momencie cała historia mogłaby się skończyć, gdyby odpowiedź brzmiała: "nie". A stało się inaczej i usłyszeliśmy niestety : "tak, przyjeżdżajcie dogadamy się". W tamtym momencie pomyślałem o tym trochę z przekorą: "niestety", bo odmowna odpowiedź skończyłaby niemalże miesięczny okres ciągłej niepewności i udręki załatwiania, kombinowania, dzwonienia, zbierania informacji i szeregu innych czynności, którymi byliśmy w związku z tym zajęci, a o których nie warto pisać. Mielibyśmy jeszcze jeden życiowy epizod o niespełnionych marzeniach, do wspominania w jesieni życia.           A jednak niebiosa zdecydowały inaczej. Popatrzcie teraz na to z punktu widzenia Anety i Krzysztofa. Chcecie sprzedać dom i niemałą część majątku ludziom, których widzieliście raz w życiu i parę razy rozmawialiście z nimi przez telefon, i którzy proponują wam przy kolejnym spotkaniu podpisanie umowy ze sprolongowaną zapłatą i szereg innych ustępstw. Biorąc pod uwagę ich wcześniejsze doświadczenia z potencjalnymi nabywcami, z pozoru idealnymi, a w efekcie z nieczystymi intencjami (o czym Aneta pisała na swoim blogu), podziwiam ich odwagę. Albo to wysoki stopień determinacji, albo my tak wiarygodnie wypadliśmy. Tak czy inaczej pojawiliśmy się w Zapuście po raz drugi i zagraliśmy w otwarte karty, uznając że to jedyna droga do sukcesu. Znając nasze możliwości, oczekiwania banku i procedury związane zakupem niełatwej lokalizacji dostaliśmy błogosławieństwo, które zamknęło się w słowach Krzyśka: "Róbcie tak, żeby było dobrze".      

      No i zaczęło się. Kilka miesięcy dostarczania kwitków, zaświadczeń, z księgowości, z ZUS-u, z innych banków, znowu z księgowości, i znowu kolejne wnioski do banków (bo poprzednie się przeterminowały), a potem jeszcze raz. Po kolejnej wizycie w księgowości mojej firmy miałem wrażenie, że pracujące tam panie następnym razem na mój widok zabarykadują się w swoim biurze, albo wywieszą witrynę - Tych klientów nie obsługujemy. A tak na poważnie wykazały się dużą cierpliwością przy wypełnianiu moich zaświadczeń o zarobkach, tak żeby zadowolić bank. Po dwóch miesiącach udeptywania ścieżek na w/w szlaku, jeden z banków zdeklarował się jako gotowy na urealnienie naszych fantasmagorii, i w związku z tym zażądał operatu, czyli oceny rzeczoznawcy majątkowego na temat konkretnej wartości obiektu naszych marzeń. "Operat szacunkowy wartości rynkowej nieruchomości gruntowej" -bo tak brzmi pełna jego nazwa, to pierwszy konkret na drodze negocjacji z bankiem. Nie gwarantuje jeszcze sukcesu, ale wskazuje na to, że wąż z bankowej kieszeni ma ochotę sypnąć nam nieco grosza. Ale za nim nas szczodrze obdzielił, my musieliśmy wydać nie mało na najdroższą książkę jaką kiedykolwiek sobie kupiliśmy. Nawet fakt, że została wydana w jednym egzemplarzu (który ostatecznie zarekwirował nam bank) nie rekompensuje tego wydatku. Chyba, że cena zależna jest od zawiłości zawartej w niej treści.  Jeżeli coś może w pełni zobrazować powiedzenie "zrobić z igły widły" to na pewno jest to w/w operat. Bylibyście na prawdę mocno zadziwieni widząc jak wasz nawet skromny domek wygląda widziany przez pryzmat bankowo-prawnych analiz, wskaźników, statystyk itp. Koszty dodatkowo wzrosły, bo jak to w naszym życiu bywa termin był na wczoraj (zmiany w przepisach wymagały nie przekraczalnego  terminu przekazania dokumentu do banku - I co byśmy zrobili nie mając po swojej stronie pana Marka?),a przewidziany przez naszego doradcę rzeczoznawca nie miał w tym czasie wolnego terminu i ostatecznie całą wycenę wykonała polecona przez niego pani Ania. Jak się okazało wrocławianka, ale urodzona w tamtych stronach, znająca teren i specyfikę tego regionu. A jednak zobaczywszy zapuściańską miejscówkę, wróciła stamtąd zauroczona nie mniej od nas. 

      Zastanawiający fakt, że reakcje większości stopniowo wtajemniczanych w nasze plany osób, oscylowały raczej wokół ekstatycznego "O ja p...", niż kurtuazyjnego " No ładny domek". Pani Ania, oraz pan Marek przez cały czas trwania rozmów z bankiem twardo zapowiadali się jako jedni z pierwszych gości, którzy nas najadą w Zapuście. Każde z nich w innym celu - jedno po owoce z sadu, a drugie po...  brak zasięgu telefonii komórkowej. 

      Od czerwca do końca października trwała nasza przepychanka z załatwieniem kredytu. Przy pierwszej rozmowie pan Marek wspomniał, że nie będzie to droga usłana różami i że ze względu na sezon ogórkowy może to potrwać nawet trzy miesiące. Potrwało pięć i przypominało korespondencyjną partię szachów. Po każdym naszym ruchu nerwowe oczekiwanie na odpowiedź z banku i kolejne ruchy. Dzisiaj to brzmi banalnie, ale wtedy nie byliśmy w stanie myśleć o niczym innym. W między czasie trafiliśmy do jeszcze jednego doradcy finansowego, bo pan Marek z nieznanych nam przyczyn jakby "przysnął", a moja Mysza nie przyzwyczajona czekać na odpowiedź dłużej niż tydzień, pogalopowała do kolejnego magika od kredytów.

      Finał całej rozgrywki nastąpił na początku listopada. W przeciwieństwie do szachów wszyscy uczestnicy zostali zwycięzcami: my - bo dostaliśmy kredyt, bank - bo go nam udzielił i ma kolejnych frajerów którzy będą mu płacić przez dwadzieścia kilka lat, Aneta i Krzysztof - bo wreszcie udało się sprzedać dom i pan Marek (trzeba przyznać dobry w te klocki) - bo dostał swoją solidnie zapracowaną prowizję.

       Cała ta historia zamyka się jeszcze  pewnym akcentem, o którym muszę tu wspomnieć. Wracając w sierpniu z Sandomierza, z ostatnich chwilowo wakacji, wstąpiliśmy po drodze odwiedzić teścia, przebywającego akurat na radioterapii w Kielcach. Andrzej - ojciec mojej Myszy - to wyjątkowo barwna postać, mogąca być pierwowzorem Ferdynanda Kiepskiego. "Sportowy" tryb życia i główne dyscypliny jakie uprawiał, czyli podnoszenie ciężarów w porcjach po 100 gram, slalom średniodystansowy na trasie sklep-dom, biegi z przeszkodami ze szczególnym upodobaniem do rowów i dodatkowa rozrywka w postaci utylizacji  suszonych liści rośliny z rodziny Nicotiana  przy pomocy ognia i aparatu oddechowego, doprowadziły go do raka krtani. Dobrze że jego prywatna emisja dwutlenku węgla nie została uwzględniona w unijnych raportach, bo być może jako kraj płacilibyśmy dodatkowe kary. W momentach przytomności umysłu Andrzej świetnie gotował, dużo czytał i był najlepszą nianią dla naszych dzieci. Rozważaliśmy nawet z Myszą  opcję adoptowania go w zapuściańską rzeczywistość, z racji tego że był dzieckiem wsi i żadna z gospodarskich czynności nie była mu obca.

       Radioterapia w Kielcach wydawała się udana. Andrzej przestawiony po operacji wycięcia krtani na tryb normalnego życia bez używek i rozrywek, można powiedzieć wygładził się i wyszlachetniał na obliczu. Nie mówił wprawdzie, ale wyglądał na pogodzonego z tym stanem. Miesiąc później, po  jego powrocie do Sandomierza okazało się, że nastąpił nawrót choroby i przerzuty na inne organy, praktycznie bez szans na wyleczenie - trafił na oddział opieki paliatywnej. Życie zabrało mu ulubione rozrywki: wódkę, fajki i możliwość wydarcia się na swoją "ukochaną" żonę, a moją nieszczęsną teściową.  Odszedł od nas dokładnie w momencie gdy siedliśmy do stołu, żeby razem z przedstawicielem banku podpisać umowę na kredyt hipoteczny. Śmierć naszych ojców dziwną klamrą spieła tą historię.

       14 listopada 2014, w pochmurne jesienne przedpołudnie wyszliśmy z kancelarii notarialnej jako właściciele starego, poniemieckiego domu przysłupowego gdzieś na Pogórzu Izerskim. Dziwne wrażenie. W naszym życiu w zasadzie nic się nie zmieniło, dom widzieliśmy raptem trzy razy... Poczułem się trochę jak trzymana całe życie w oborze krowa, której nagle otworzono wrota na pastwisko. Czułem, że może być pięknie, ale z drugiej strony strach co nas tam czeka... a odwrotu już nie ma.     

      I wyszło jak w "Ziemi obiecanej" - " Ja nie mam nic,ty nie masz nic i ty też nie masz nic. To w sam raz tyle żeby zbudować fabrykę". Przez cały ten czas Mysza powtarzała jak mantrę: "Dom w Zapuście kupimy za puste... (kieszenie)..."

piątek, 10 kwietnia 2015

Pierwszy lokator

     Życie niestety nie chce sobie zrobić przerwy  i płynie nieubłaganie, przynosząc ze sobą wydarzenia, o których chciałbym już napisać, jednak w tej opowieści brakuje ciągle kilku puzzli, i żeby nie mącić jasności obrazu muszę je jak najszybciej uzupełnić . Jak już wspominałem ta część jest retrospekcją wydarzeń sprzed pół roku, więc siłą rzeczy zaległości tworzą mi się z dnia na dzień, więc żeby nie przedłużać cofamy się w czasie do czerwca zeszłego roku...
     Sześć lat życia w niemałym mieście jakim jest Wrocław nauczyło nas, że czas promocji i wyprzedaży jest ograniczony, a oferta tylko dla tych którzy mają iście łowiecki instynkt  i refleks. W tej kwestii jestem przegrany na starcie. Moje przymiarki do większych zakupów przypominają przysłowiowe podchody psa do jeża. A tymczasem promocja nie będzie trwała wiecznie, a i zainteresowanych zakupem zamożnych nuworyszy zwłaszcza ze stolicy nie brakuje. Jak się odnaleźć w takiej stawce, nie mówiąc już o wygraniu. Ale od czegóż ma się przedsiębiorczą żonę? Stanęliśmy więc do finansowej Wielkiej Pardubickiej. Nie dostrzegająca żadnych życiowych przeszkód Mysza w roli konia, i ja wyglądający tychże za jeszcze niewidocznym zakrętem, w roli jeźdźca. Genialny duet - ślepy i narowisty koń ze spanikowanym dżokejem. Zresztą jeździec zaraz po starcie  przydzwonił w wystającą gałąź i zahaczywszy się w strzemieniu, resztę wyścigu spędził wleczony przez zaczadzonego wizją wygranej konia. Nie mieliśmy nawet pojęcia którędy biegnie trasa tego wyścigu. Z perspektywy czasu stwierdzam, że to był duży handicap, Nieświadomi tego na co się porywamy, mieliśmy większe szanse wytrwać do końca.
       Oczywiście jeżeli chce się coś kupić to trzeba mieć pieniądze. Jako ambitnie aspirujący do statusu klasy średniej oczywiście mieliśmy, a jakże, nie mało. Problem w tym, że w całości były one własnością jakiegoś banku. Czyli znowu pożądana średnia krajowa. Pomyśleliśmy, że skoro bank dał trochę to może zechce dać więcej. Zresztą sądząc po ilości telefonów wykonanych przez bank z ofertami kolejnych pożyczek, skierowanych specjalnie do nas, sądziliśmy że czeka na nas zdeponowany cały Fort Knox.
      Pierwsza prosta - do banku. Tu pojawia się wspomniana wcześniej pani Dorota. W dużym mieście człowiek szybko odzwyczaja się od przejawów bezinteresownej życzliwości i tym większym zaskoczeniem jest spotkanie, jakby nie było obcej osoby, która mając szansę wciśnięcia nam jakiegoś kredytu i zarobienia prowizji, daje nam namiary na swojego znajomego doradcę finansowego, twierdząc przy tym, że nie pozwoli byśmy się wpakowali na kredytową minę. Szczerość intencji pani Doroty nie podlegała żadnym wątpliwościom. Nabraliśmy nieco rozpędu przed kolejną prostą - doradca finansowy. Dla niewtajemniczonych (do niedawna sami takimi byliśmy) - bardzo pożyteczny jegomość, który znając zawiłości prawne świata finansów pomoże wam znaleźć kredyt za prowizję wypłaconą przez bank, który tego kredytu udzieli. Ważne - nie ma kredytu, nie ma prowizji, czyli można powiedzieć macie swojego człowieka, bo jest on tak samo zainteresowany, żebyście te pieniądze dostali. Jak się później okazało bardzo dużo zależy od determinacji i wiedzy tegoż, ale to osobny temat. Pierwsza wizyta niezwykle owocna, szczególnie jeśli chodzi o wiedzę, która jak dla mnie do tej pory była z pogranicza magii. Co najważniejsze, okazało się że są szanse ale łatwo nie będzie. Nieruchomość ma status gospodarstwa rolnego, którego banki nie chcą kredytować, trzeba by więc wydzielić część gruntów z zabudowaniami i kupić osobno ziemię, osobno budynki, no i nie wiadomo czy działka siedliskowa też może być kredytowana, a w ogóle to jesteśmy zadłużeni i nic się nie da zrobić dopóki nie pozbędziemy się wszystkich zobowiązań wobec banków. Brawo... Skoro wzięliśmy jakieś kredyty, to logiczne że nie mamy kasy. Wyglądało na to, że przed tą przeszkodą trzeba będzie wziąć solidny rozpęd. Daliśmy sobie trochę czasu na przetrawienie i zrozumienie tego co nas ewentualnie czeka. I żeby nie tracić czasu postanowiliśmy zobaczyć domostwo w realu, traktując  tą wizytę jako pretekst do wycieczki w strony w których jeszcze nie bywaliśmy. W głowach zaś rodziła się strategia zgodna z założeniem "mierz siły na zamiary". Pierwsze szacunkowe kalkulacje kredytu i wielkość całego gospodarstwa uświadomiły nam, że nie ugryziemy tego sami. Wręcz odruchowo pomyśleliśmy o moich rodzicach. Zdawałem sobie sprawę, że to będzie niełatwe, ale wzrastająca determinacja nakazywała podjąć taką próbę. Wyobraźcie sobie dwoje ludzi, którzy całe swoje życie spędzili w jednym miejscu, mając swoje ścieżki, nawyki, przyjaciół, swój ogródek z drzewami i kwiatkami i swoje miejsca które budzą najlepsze wspomnienia. Powiedzenie o przesadzaniu starych drzew w tym wypadku nie miało charakteru retorycznej hiperboli. W ramach sondowania nastroju i nastawienia zadzwoniłem ot tak sobie pogadać z tatą. Kiedy przedstawiałem mu świetlaną wizję życia na wsi, miałem wrażenie że z politowaniem kiwa głową. Coś na zasadzie: " Dobra, dobra, lekarz kazał potakiwać". Nie wiem jak było na prawdę. Dwa dni później trafił do szpitala z rozległym wylewem. Nigdy nie zwlekajcie z mówieniem ważnych rzeczy swoim bliskim. Możecie nie dostać od losu kolejnej szansy...
       Rokowania na wyzdrowienie były mizerne. W najlepszym wypadku zanosiło się na długotrwałą opiekę nad obłożnie chorym. Ta sytuacja oczywiście grzebała nasze plany już na starcie. Mimo wszystko w niedzielę wybraliśmy się do Zapusty. Typowa niedzielna wycieczka mieszczuchów na wieś. Wałówa, termos, mapa, aparat... średnia krajowa. Mapa mapą, ale GPS prowadzi. Miało być prosto i wygodnie, a tymczasem technologia zawodzi. U samego celu podróży urządzenie zgłupiało. Ale ostatecznie znając dom i jego lokalizację  ze zdjęć w necie postanawiam trafić na czuja. Jeden zakręt, drugi zakręt, pobielony sad, droga na szerokość jednego auta, jeszcze dwa zakręty i... jest. 

Rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. 50 m za domem kończy się asfalt, a na podwórku kończy się zasięg telefonii komórkowej. Czyż może być lepiej? Może. Przy domu dziki ogród ze stawem i strumykiem

i stary sad

i jeszcze pole z kukurydzą (i to zdaje się niemiecką)

Dom pachniał drewnem i o dziwo mlekiem, którego w ogóle tam nie było. Myślę, że podświadomie do głosu doszły zakodowane  stereotypy związane z jakimiś wspomnieniami z dzieciństwa. Do tego małe okna, strop do którego dostaniesz wyciągniętą ręką i drzwi tak niskie, że żeby wejść do pokoju musisz się pochylić jakby kłaniając się obecnym wewnątrz domownikom. Jak w hobbiciej norce...  No i gospodarze, Aneta i Krzysztof, sprawiający wrażenie stworzonych razem z tym domem i stanowiący jego integralną część. Uprzedzam, żeby nie zostać źle zrozumianym - nie chodzi mi o wiek ... Po prostu ludzie stąd. 
       Dzisiejsze media napisałyby, że wizyta i rozmowy wypadły pomyślnie. Chyba przypadliśmy do gustu gospodarzom jako ludzie doceniający unikatową wartość ich domu przysłupowego i mający jako taką wizję swojego życia w tym miejscu. Życia które ma dostosować się do warunków które to miejsce dyktuje, a nie na odwrót. Jednym słowem staliśmy w opozycji do ogólnego trendu panującego wśród dotychczasowych zainteresowanych zakupem, teraz już naszego domu. Większość z nich budując swoje wyobrażenia o życiu na wsi na podstawie serialu "Dom nad rozlewiskiem", wymiękała w konfrontacji z ogromem pracy jaka czekała  nowego właściciela, albo zwyczajnie, banalnie z brakiem zasięgu w telefonie. My byliśmy inni. I nasi gospodarze też byli inni. Wiedziałem o tym kiedy jeszcze przed przyjazdem patrzyłem na ich zdjęcie zamieszczone na blogu Anety. Powiedziałem  do Myszy:
  - Nie znam ich, ale wiem że się dogadamy.
Tak się stało. Wyjeżdżaliśmy zauroczeni miejscem i przekonani jak nigdy dotąd, że zrobimy co się da żeby było nasze. Z tyłu głowy cały czas kołatała się myśl, jak to wszystko da się pogodzić z potencjalnie możliwą chorobą taty.  Powrót do domu  i oczekiwanie. Na wieści ze szpitala. I cóż - dzień po podjęciu przez nas decyzji o tym jak miałaby wyglądać reszta naszego życia, jakby chcąc nas w tej decyzji utwierdzić, tato odchodzi od nas tak jak żył, w cichej godności nie narzucania się światu i ludziom, wierny swoim racjom i wiecznie marzący o lepszym świecie. Został pierwszym lokatorem zapuściańskiego domu. Dziś wiem, że bez jego pomocy tam na górze nie udałoby się nam poskładać tych puzzli. 

środa, 1 kwietnia 2015

Wirus

     "Jaki pasożyt przeżyje wszystko? Bakteria? Wirus? Tasiemiec?  Idea. Jest żywotna, bardzo zaraźliwa. Kiedy opanuje mózg staje się prawie niezniszczalna. Raz sformułowana, przemyślana trwa." Ten cytat z filmu "Incepcja" niezwykle trafnie oddaje to co wydarza się w mojej głowie od pewnego czasu, co  podkręcone zostało kilkoma faktami, o których za chwilę i w ogólnym zarysie dotyczy samowystarczalnego życia na wsi. Wsi którą paradoksalnie jeszcze kilkanaście lat temu zutylizowałbym przy pomocy buldożera razem z jej nieprzystającą do nowych czasów popegieerowską, roszczeniową  mentalnością. Z upływem czasu pewne rzeczy nabierają jednak innego wymiaru, i ta znienawidzona przeze mnie wieś stała się trochę niechcący moją destynacją. 
     O tym, że trafiają się jednostki które porzucają spokojne ustabilizowane życie w mieście by zaczynać wszystko od początku gdzieś na zupełnym zadupiu, słyszałem od dawna. Podziwiałem i zazdrościłem odwagi i determinacji. Zawsze jednak były to osoby zupełnie nieznane, których istnienie trudno mi było potwierdzić, mające raczej status miejskiego mitu niż realiów. Pierwszy możliwy do potwierdzenia przypadek zarejestrowałem w trakcie rozmowy, przy okazji żmudnego wypełniania wniosków kredytowych. Kredyt na tzw. że użyję eufemizmu "pies wie co", zorganizowała nam w jednym z wrocławskich banków, niezwykle życzliwa pani Dorota. I tak zupełnie przy okazji dowiedziałem się, że jej znajoma dentystka wyprowadziła się na wieś, świadcząc tam usługi lokalnej społeczności w zamian za dostępne dobra, niekoniecznie gotówkę. To był pierwszy dowód na to, że bezgotówkowa wymiana towarów  i usług w małych społecznościach może funkcjonować. Tym sposobem na szalkę marzeń padło pierwsze ziarnko styropianu , które miało za zadanie przeważyć leżące na przeciwnej szalce kamyki życia. Kolejne zbierały się latami nie zawsze zauważone dokładając  swój znikomy, ale jednak ciężar. W pamięci utkwiły mi jeszcze dwa. Pierwsze to film Wernera Herzoga p.t. "Szczęśliwi ludzie - rok w Tajdze" - dokument o życiu mieszkających w syberyjskiej wiosce myśliwych. Poszedłem na ten film zaciągnięty w zasadzie na siłę przez moja Myszę. Wyszedłem z przetrąconym światopoglądem. Ile człowiekowi potrzeba do tego szczęśliwego życia? Wyglądało na to, że bardzo niewiele, ale było to absolutnie niełatwe. I jeszcze jedna rzecz, która zaważyła na szalce marzeń. Był nią jakiś kryzys giełdowy sprzed kilku lat. Cały świat ekonomii zaczął się trząść bo jakiś znerwicowany makler, czy analityk giełdowy kliknął sobie nie ten klawisz. Tymczasem życie wokół mnie toczyło się bez zmian. Uświadomiłem sobie, że uzależnianie bezpieczeństwa swojej przyszłości od wyimaginowanych wskaźników, może mnie doprowadzić do niezasłużonej nerwicy. Do tego trzeba dorzucić od wczesnej młodości niezrealizowane marzenie o zostaniu leśnikiem. 
       Tym sposobem wirus idei samowystarczalnego życia na wsi osiągnął w moim mózgu mocną formę przetrwalnikową i czekał na sposobny moment by zaatakować nadwątloną psychikę.
      W tym momencie możemy powrócić do wątku przerwanego w poprzednim odcinku. Mysza znalazła agroturystykę. Do kupienia. Pomysł jak to się mówi z d... wzięty. Biorąc pod uwagę nasze możliwości finansowe, moją niechęć do kredytów i w ogóle potencjalną konieczność wywrócenia sobie życia do góry nogami. Podszedłem do tego z pobłażliwą wyrozumiałością. Tymczasem Mysza chyba już miała w głowie jakiś plan. Stwierdziła tylko:
    - Poczekaj, aż zobaczysz. Spodoba ci się.

Nie wątpiłem. Jeżeli chodzi o gusta mamy podobne, a nawet jeśli gdzieś się rozbiegają to i tak wiemy co się nam podoba. No i nie zawiodłem się. Ale nie spodziewałem się, że rzecz będzie aż tak wyjątkowa. Mało tego oprócz starego, prawie 200-letniego domu, do kupienia był ogród ze stawem,  pół hektara sadu i dwa hektary ziemi. I to wszystko w jednym miejscu. No po prostu jak promocja w "Biedronce". Jak się oprzeć takiej okazji? Wirus przystąpił do frontalnego ataku.

sobota, 28 marca 2015

Od rzemyczka do... domeczka?

       Każdy ma marzenia. Każdy na miarę swojej wyobraźni. I jest to chyba największe bogactwo ludzi niekoniecznie majętnych. No bo o czym może marzyć człowiek którego stać niemalże na wszystko? Dostateczna zasobność portfela pozwala realizować wszelakie zachcianki, jak rzekłby Ferdynand Lipski pstrykając palcami "just like that". No nie ma w tym żadnej radości. Oczywiście są jeszcze na tym świecie rzeczy, które kupić jest trudno lub wręcz niemożliwe, ale dotyczą one w większości  zalet natury moralnej, paradoksalnie niskiej wartości z punktu widzenia dzisiejszego świata. Wróćmy więc do naszych marzeń ludzi niebogatych. Różnie z tym bywa, ale najczęściej rekompensują nam one  niedostatki i to nie zawsze materialne. Bo to albo sława, albo podróże, albo w tyłku mieć mniej a w cyckach więcej (wersja damska), albo brzuch mniejszy, a zwis większy (wersja męska), albo sąsiada pogrążyć bo mu za dobrze (wersja raczej ogólnopolska), albo najzwyczajniej pomóc komuś (wersja pożądana, ale rzadko występująca). I tak to sobie tym kitem marzeń, (z racji tego że jest tani, dostępny i łatwy w obróbce) łatamy dziury w lichej materii naszego żywota. Każdy jak potrafi. Jednym to i nawet wyjdzie całkiem gładko, a innym papranina, że patrzeć czy raczej słuchać żal. Marzenia mają to do siebie, że materializują się w znikomym odsetku, w związku z czym odpowiedniejszym do ich odbioru zmysłem bywa raczej słuch niż wzrok.
      Zaryzykuję stwierdzenie,że  najczęściej występującym tematem tych naszych leczących zmaltretowane dusze iluzji jest własny dom. I chyba nawet najbardziej ortodoksyjne miejskie zwierzęta mają chwile słabości kiedy myślą o własnym trawniku, grządce, warsztacie w którym nie trzeba sprzątać po każdej pracy, lub garażu w którym nie trzeba wyciągać kluczyków ze stacyjki samochodu, czyli o atrybutach własnego domu. Bo w naszych zlaicyzowanych czasach ostatnim świętym który ma wzięcie jest święty spokój.
     Żyjąc w kraju gdzie średniość bywa najpowszechniejszą cechą, większość aspiruje do bycia klasą średnią, średnio żyjąc, średnio jedząc, średnio się ubierając i niestety średnio myśląc. Podświadomie ulegliśmy temu trendowi (na szczęście tylko w sferze marzeń) i wygenerowaliśmy w swoich głowach średnie marzenie o domu. Będąc świadomymi swoich możliwości ekonomicznych zakwalifikowaliśmy je od razu jako nieziszczalne, ale konsekwentnie je pielęgnowaliśmy, jako formę wyrafinowanego, psychicznego masochizmu. Nieziszczalność automatycznie zdeterminowała małą ilość szczegółów. Jedyne co było jasno określone to wiek domostwa. Musiało być stare. Najbardziej ekscytująca była wizja możliwości zetknięcia się z emocjami, które w starych ścianach przez lata kumulują kolejni mieszkańcy. W tym momencie ta historia powinna się skończyć. Coś jednak poszło nie tak jak się spodziewaliśmy...

       Czas przedstawić pierwszą i najważniejszą osobę tego dramatu. Od osiemnastu lat razem ,od trzynastu z formalnym statusem żony. Agnieszka zwana przeze mnie Myszą.

Osoba o sercu i odwadze nieproporcjonalnej do skali opakowania, w którym obie cechy muszą się zmieścić, gotowa rozpędzić demonstracje młodzieży wszechpolskiej, przerwać pijacka imprezę za ścianą, wyrzucić niedomytego żula z tramwaju, tylko dlatego że naruszają jej zamiłowanie do ładu i porządku otoczenia. Niestety panicznie bojąca się myszy (pewnie stąd jej alternatywne imię - jako moja nieudana próba oswojenia problemu) i innych zwierząt z nieowłosionym ogonem. Personifikacja powiedzenia "Gdzie diabeł nie może tam babę pośle". Jeżeli z kimś takim dzielicie życie uważajcie na swoje słowa, bo czasem zamieniają się w czyny szybciej niż myślicie. W tym miejscu chcę podkreślić istotne znaczenie zwrotu "dzielić z kimś życie", który dla mnie nie jest tożsamy ze stwierdzeniem "żyć z kimś". To trochę tak jak ze sznurkiem który się składa z szeregu włókien. W pierwszym przypadku są ze sobą splecione, w drugim równoległe do siebie. Wytrzymałość obu może i zbliżona , ale spróbujcie jeden i drugi zmiąć, włożyć do kieszeni a potem rozplątać. Nawet jeśli się uda, to z tym drugim zajmie to wam dużo więcej czasu. Krótko mówiąc różnica w jakości zasadnicza. Tak więc przy takich osobach uważajcie co mówicie, macie wtedy większe szanse dożyć emerytury w spokoju. Oczywiście nasuwa się pytanie jakież to słowa padły, że ich konsekwencje mają gabaryt godny opisywania w blogu? Banalne...

       Jako aspirujący do statusu klasy średniej, stwierdziłem że czas najwyższy na pierwszy po kilkunastu latach odpowiednio średni wspólny rodzinny wypoczynek. Rodzaj wypoczynku został jasno i konkretnie sprofilowany jako wczasy pod gruszą, a jako że o gruszę na wsi obecnie coraz trudniej, występujące pod nazwą  agroturystyka. Nie byłbym sobą gdybym ortodoksyjnie nie określił kilku zasadniczych parametrów, które nieodzownie charakteryzują turystykę wiejską, a mianowicie obecność żywego inwentarza poza psem i kotem, oraz jakichkolwiek upraw. Nie jest to takie łatwe sprostać takim wymaganiom. Obecnie turystyka wiejska jedyne co ma wspólnego ze wsią, to położenie w strefie niskiej zabudowy jednorodzinnej, niekoniecznie w luźnym rozstawie. Cała reszta niejednokrotnie przypomina luksusowe apartamenty. Wiejska skromność i prostota są już skansenowym reliktem.
       Ale od czegóż mam operatywną żonę. Powiedzcie tylko mojej Myszy, że się nie da... 
W połowie maja 2014r. po powrocie z pracy oznajmiła dumnie:
   - Znalazłam dla nas agroturystykę.
   - Świetnie. Gdzie?
   - W Izerach. 
   - Rewelacja. Kiedy i za ile?
   - Od zaraz. Za 580 tysięcy.
Rozpaczliwa próba znalezienia sensu w ostatnim zdaniu , była zbyt wyraźnie widoczna na mojej twarzy, bo Mysza nie pozwoliła mi zadać kolejnego pytania.
   - Do kupienia
   - Zdurniałaś babo! Po co nam na tydzień czy dwa kupować chałupę? 
Póki co nie było mowy o ogarnięciu rysującej się nagle perspektywy nowego życia.
   - A kto powiedział że na tydzień? Na całe życie.


czwartek, 26 marca 2015

Koniec początkiem

"Na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy..."
     Pozostając w zgodzie z duchem źródła cytatu (dla niezorientowanych - "Rejs" M.Piwowskiego) powinienem w tym miejscu skończyć. W dzisiejszych czasach nie byłoby to niczym dziwnym. Potrzeba zaskakiwania i szokowania otoczenia osiąga granice absurdu, więc czemuż by nie zacząć i zakończyć bloga na dwóch zdaniach? Nie chcę zaskakiwać, nie chce szokować, więc po co ta bazgranina? W internetach aż roi się od wynurzeń na przeróżne tematy począwszy od tego co zeżreć i czym się wypróżnić, a skończywszy na tym jak żyć i czy na pewno warto to robić długo. No więc  po co? To pytanie towarzyszy mi już dobrych parę lat, od momentu kiedy trafiłem na nie na nomem omen blogu fotograficznym. W dużym skrócie chodziło o to, żeby zastanowić się przed naciśnięciem migawki co chcemy przekazać zapisanym kadrem. Okazało się, że to pytanie ma charakter dużo bardziej uniwersalny i dotyczy praktycznie wszystkich przejawów mojej egzystencji. Doszło do tego, że praktycznie bez przerwy przed każdym działaniem pytam siebie po co, a wrodzony gen lenistwa wymyśla mnóstwo powodów dla których nie warto się w cokolwiek angażować. I tak sobie trwam w błogim przeświadczeniu o tym , że nie tracę energii na grzebanie po krzakach które i tak ktoś już przeszukał. Skąd więc taka determinacja, by zabrać się za pisanie,  u kogoś kto z powodu języka polskiego zmieniał szkołę i zdawał dwa komisy, kto nie przeczytał w całości żadnej lektury (przynajmniej wtedy kiedy  był taki obowiązek), i komu lekcje tegoż przedmiotu do dzisiaj odbijają się mentalną czkawką?
Wniosek - powód musi być niemałego kalibru zarówno materialnie, ale przede wszystkim emocjonalnie. I głównie o tym tutaj będzie. O tym że zwyczajność i normalność mogą być fascynujące i ciekawe, o tym że możliwe choć nie łatwe jest żyć tak by nie sprzeniewierzyć się samemu sobie, o tym że miłość, przyjaźń, zaufanie są fundamentem tego życia, o tym ze czasem trzeba się nachodzić, żeby się przekonać że nie ruszyliśmy się nawet pół kroku do przodu. No po prostu takie banały którymi codziennie wycieramy sobie gębę w ogóle ich nie rozumiejąc.
       No i skleił się taki ideowo-filozoficzny wątek, który będzie się  tu co jakiś czas pojawiał, a konkretów na razie nie widać.  I nie ma się ich co spodziewać tak szybko. Historia która się tu rozpoczyna, zdominowała nasze życie już niemalże od roku, jak więc spodziewać się  jej opisania w jednym czy nawet i pięciu postach. To co będzie się pojawiać w najbliższych odsłonach tego bloga, będzie retrospekcją wydarzeń które miały miejsce w tym czasie, aż do dzisiaj i próbą nadążenia za tym co nam to dzisiaj przynosi, a wierzcie mi niemało tego. 
     Kolejnych parę  zdań i znowu brak konkretów. Żeby więc w miarę konstruktywnie zakończyć ten manifest muszę przedstawić kilka faktów i wytłumaczyć się z tytułu. Pierwsza część dość jasna:  Izerski - według słownika języka polskiego przymiotnik od Izery (góry w Czechach i Polsce) - zdecydowanie zawęża nam lokalizację. Jak się później okaże rzeczone miejsce leży konkretnie na Pogórzu Izerskim, ale proszę wybaczyć, to nie jest blog geograficzny, więc ta nazwa nie zostanie uwzględniona w tytule. Chciałoby się powiedzieć "licentia poetica"... internet cierpliwszy od papieru. Finisterre - kluczowe słowo, więc wyjaśnienie musi być nieco dłuższe. Zgodnie z naszą obecną wiedzą zarówno matematyczną jak i geograficzną, wiemy że ziemia jest kulą, co do kuli zaś można się zgodzić, że trudno określić który punkt jest jej początkiem. Skoro już mamy swoje miejsce na ziemi może być ono dla nas zarówno końcem jak i początkiem, np. końcem jednego życia i początkiem nowego, radykalną zmianą, wirażem pokonanym na ostro zaciągniętym ręcznym hamulcu  życiowej rutyny, punktem zero, wyjściem na przeciw tego o czym marzymy i boimy się jednocześnie, czyli ogólnie miejscem gruntownej przemiany. Dlatego nie przypadkowo ta nazwa jest nawiązaniem do ostatniego punktu na pielgrzymkowym szlaku  św. Jakuba, Cabo Finisterre, przylądku w Hiszpanii uważanego niegdyś za najbardziej odległy zakątek znanego wówczas świata, na którym to pielgrzymi ukończywszy swoją wędrówkę wrzucali do oceanu swoją podróżną odzież, na znak przemiany. Nie ma się co więcej rozwodzić. W jaki sposób to miejsce nas zmienia (bo że to robi to wiemy na pewno), czy zmienia tych którzy się  tu pojawią, przekonamy się wkrótce.
      Koniec jest jednocześnie początkiem. Gdzie kończy się jedna historia zaczyna się kolejna. Podobnie jest i tutaj. W tym miejscu skończyła się historia miejsca znanego jako Tuskulum i związanego z nim bloga. Aneta i Krzysztof, dotychczasowi właściciele tego niezwykłego zakątka rozpoczynają nowy rozdział swojego życia. Na ich miejscu lada moment pojawią się nowi gospodarze i jednocześnie bohaterowie absolutnie "nieciekawej" noweli p.t. "Jak przeżyć na wsi". Będę ich pomału przedstawiał i wyjaśniał jak doszło do tego, że Tuskulum przeistacza się w Finesterre.
      Swoją drogą ciekawe, że patrząc na mapę wygląda jakbyśmy w dużym przybliżeniu zamienili się miejscami. Zresztą w tej historii wiele rzeczy wygląda jakby nie były dziełem przypadku...