finisterre
wtorek, 26 maja 2015
piątek, 10 kwietnia 2015
Pierwszy lokator
Życie niestety nie chce sobie zrobić przerwy i płynie nieubłaganie, przynosząc ze sobą wydarzenia, o których chciałbym już napisać, jednak w tej opowieści brakuje ciągle kilku puzzli, i żeby nie mącić jasności obrazu muszę je jak najszybciej uzupełnić . Jak już wspominałem ta część jest retrospekcją wydarzeń sprzed pół roku, więc siłą rzeczy zaległości tworzą mi się z dnia na dzień, więc żeby nie przedłużać cofamy się w czasie do czerwca zeszłego roku...
Sześć lat życia w niemałym mieście jakim jest Wrocław nauczyło nas, że czas promocji i wyprzedaży jest ograniczony, a oferta tylko dla tych którzy mają iście łowiecki instynkt i refleks. W tej kwestii jestem przegrany na starcie. Moje przymiarki do większych zakupów przypominają przysłowiowe podchody psa do jeża. A tymczasem promocja nie będzie trwała wiecznie, a i zainteresowanych zakupem zamożnych nuworyszy zwłaszcza ze stolicy nie brakuje. Jak się odnaleźć w takiej stawce, nie mówiąc już o wygraniu. Ale od czegóż ma się przedsiębiorczą żonę? Stanęliśmy więc do finansowej Wielkiej Pardubickiej. Nie dostrzegająca żadnych życiowych przeszkód Mysza w roli konia, i ja wyglądający tychże za jeszcze niewidocznym zakrętem, w roli jeźdźca. Genialny duet - ślepy i narowisty koń ze spanikowanym dżokejem. Zresztą jeździec zaraz po starcie przydzwonił w wystającą gałąź i zahaczywszy się w strzemieniu, resztę wyścigu spędził wleczony przez zaczadzonego wizją wygranej konia. Nie mieliśmy nawet pojęcia którędy biegnie trasa tego wyścigu. Z perspektywy czasu stwierdzam, że to był duży handicap, Nieświadomi tego na co się porywamy, mieliśmy większe szanse wytrwać do końca.
Oczywiście jeżeli chce się coś kupić to trzeba mieć pieniądze. Jako ambitnie aspirujący do statusu klasy średniej oczywiście mieliśmy, a jakże, nie mało. Problem w tym, że w całości były one własnością jakiegoś banku. Czyli znowu pożądana średnia krajowa. Pomyśleliśmy, że skoro bank dał trochę to może zechce dać więcej. Zresztą sądząc po ilości telefonów wykonanych przez bank z ofertami kolejnych pożyczek, skierowanych specjalnie do nas, sądziliśmy że czeka na nas zdeponowany cały Fort Knox.
Pierwsza prosta - do banku. Tu pojawia się wspomniana wcześniej pani Dorota. W dużym mieście człowiek szybko odzwyczaja się od przejawów bezinteresownej życzliwości i tym większym zaskoczeniem jest spotkanie, jakby nie było obcej osoby, która mając szansę wciśnięcia nam jakiegoś kredytu i zarobienia prowizji, daje nam namiary na swojego znajomego doradcę finansowego, twierdząc przy tym, że nie pozwoli byśmy się wpakowali na kredytową minę. Szczerość intencji pani Doroty nie podlegała żadnym wątpliwościom. Nabraliśmy nieco rozpędu przed kolejną prostą - doradca finansowy. Dla niewtajemniczonych (do niedawna sami takimi byliśmy) - bardzo pożyteczny jegomość, który znając zawiłości prawne świata finansów pomoże wam znaleźć kredyt za prowizję wypłaconą przez bank, który tego kredytu udzieli. Ważne - nie ma kredytu, nie ma prowizji, czyli można powiedzieć macie swojego człowieka, bo jest on tak samo zainteresowany, żebyście te pieniądze dostali. Jak się później okazało bardzo dużo zależy od determinacji i wiedzy tegoż, ale to osobny temat. Pierwsza wizyta niezwykle owocna, szczególnie jeśli chodzi o wiedzę, która jak dla mnie do tej pory była z pogranicza magii. Co najważniejsze, okazało się że są szanse ale łatwo nie będzie. Nieruchomość ma status gospodarstwa rolnego, którego banki nie chcą kredytować, trzeba by więc wydzielić część gruntów z zabudowaniami i kupić osobno ziemię, osobno budynki, no i nie wiadomo czy działka siedliskowa też może być kredytowana, a w ogóle to jesteśmy zadłużeni i nic się nie da zrobić dopóki nie pozbędziemy się wszystkich zobowiązań wobec banków. Brawo... Skoro wzięliśmy jakieś kredyty, to logiczne że nie mamy kasy. Wyglądało na to, że przed tą przeszkodą trzeba będzie wziąć solidny rozpęd. Daliśmy sobie trochę czasu na przetrawienie i zrozumienie tego co nas ewentualnie czeka. I żeby nie tracić czasu postanowiliśmy zobaczyć domostwo w realu, traktując tą wizytę jako pretekst do wycieczki w strony w których jeszcze nie bywaliśmy. W głowach zaś rodziła się strategia zgodna z założeniem "mierz siły na zamiary". Pierwsze szacunkowe kalkulacje kredytu i wielkość całego gospodarstwa uświadomiły nam, że nie ugryziemy tego sami. Wręcz odruchowo pomyśleliśmy o moich rodzicach. Zdawałem sobie sprawę, że to będzie niełatwe, ale wzrastająca determinacja nakazywała podjąć taką próbę. Wyobraźcie sobie dwoje ludzi, którzy całe swoje życie spędzili w jednym miejscu, mając swoje ścieżki, nawyki, przyjaciół, swój ogródek z drzewami i kwiatkami i swoje miejsca które budzą najlepsze wspomnienia. Powiedzenie o przesadzaniu starych drzew w tym wypadku nie miało charakteru retorycznej hiperboli. W ramach sondowania nastroju i nastawienia zadzwoniłem ot tak sobie pogadać z tatą. Kiedy przedstawiałem mu świetlaną wizję życia na wsi, miałem wrażenie że z politowaniem kiwa głową. Coś na zasadzie: " Dobra, dobra, lekarz kazał potakiwać". Nie wiem jak było na prawdę. Dwa dni później trafił do szpitala z rozległym wylewem. Nigdy nie zwlekajcie z mówieniem ważnych rzeczy swoim bliskim. Możecie nie dostać od losu kolejnej szansy...
Rokowania na wyzdrowienie były mizerne. W najlepszym wypadku zanosiło się na długotrwałą opiekę nad obłożnie chorym. Ta sytuacja oczywiście grzebała nasze plany już na starcie. Mimo wszystko w niedzielę wybraliśmy się do Zapusty. Typowa niedzielna wycieczka mieszczuchów na wieś. Wałówa, termos, mapa, aparat... średnia krajowa. Mapa mapą, ale GPS prowadzi. Miało być prosto i wygodnie, a tymczasem technologia zawodzi. U samego celu podróży urządzenie zgłupiało. Ale ostatecznie znając dom i jego lokalizację ze zdjęć w necie postanawiam trafić na czuja. Jeden zakręt, drugi zakręt, pobielony sad, droga na szerokość jednego auta, jeszcze dwa zakręty i... jest.
Sześć lat życia w niemałym mieście jakim jest Wrocław nauczyło nas, że czas promocji i wyprzedaży jest ograniczony, a oferta tylko dla tych którzy mają iście łowiecki instynkt i refleks. W tej kwestii jestem przegrany na starcie. Moje przymiarki do większych zakupów przypominają przysłowiowe podchody psa do jeża. A tymczasem promocja nie będzie trwała wiecznie, a i zainteresowanych zakupem zamożnych nuworyszy zwłaszcza ze stolicy nie brakuje. Jak się odnaleźć w takiej stawce, nie mówiąc już o wygraniu. Ale od czegóż ma się przedsiębiorczą żonę? Stanęliśmy więc do finansowej Wielkiej Pardubickiej. Nie dostrzegająca żadnych życiowych przeszkód Mysza w roli konia, i ja wyglądający tychże za jeszcze niewidocznym zakrętem, w roli jeźdźca. Genialny duet - ślepy i narowisty koń ze spanikowanym dżokejem. Zresztą jeździec zaraz po starcie przydzwonił w wystającą gałąź i zahaczywszy się w strzemieniu, resztę wyścigu spędził wleczony przez zaczadzonego wizją wygranej konia. Nie mieliśmy nawet pojęcia którędy biegnie trasa tego wyścigu. Z perspektywy czasu stwierdzam, że to był duży handicap, Nieświadomi tego na co się porywamy, mieliśmy większe szanse wytrwać do końca.
Oczywiście jeżeli chce się coś kupić to trzeba mieć pieniądze. Jako ambitnie aspirujący do statusu klasy średniej oczywiście mieliśmy, a jakże, nie mało. Problem w tym, że w całości były one własnością jakiegoś banku. Czyli znowu pożądana średnia krajowa. Pomyśleliśmy, że skoro bank dał trochę to może zechce dać więcej. Zresztą sądząc po ilości telefonów wykonanych przez bank z ofertami kolejnych pożyczek, skierowanych specjalnie do nas, sądziliśmy że czeka na nas zdeponowany cały Fort Knox.
Pierwsza prosta - do banku. Tu pojawia się wspomniana wcześniej pani Dorota. W dużym mieście człowiek szybko odzwyczaja się od przejawów bezinteresownej życzliwości i tym większym zaskoczeniem jest spotkanie, jakby nie było obcej osoby, która mając szansę wciśnięcia nam jakiegoś kredytu i zarobienia prowizji, daje nam namiary na swojego znajomego doradcę finansowego, twierdząc przy tym, że nie pozwoli byśmy się wpakowali na kredytową minę. Szczerość intencji pani Doroty nie podlegała żadnym wątpliwościom. Nabraliśmy nieco rozpędu przed kolejną prostą - doradca finansowy. Dla niewtajemniczonych (do niedawna sami takimi byliśmy) - bardzo pożyteczny jegomość, który znając zawiłości prawne świata finansów pomoże wam znaleźć kredyt za prowizję wypłaconą przez bank, który tego kredytu udzieli. Ważne - nie ma kredytu, nie ma prowizji, czyli można powiedzieć macie swojego człowieka, bo jest on tak samo zainteresowany, żebyście te pieniądze dostali. Jak się później okazało bardzo dużo zależy od determinacji i wiedzy tegoż, ale to osobny temat. Pierwsza wizyta niezwykle owocna, szczególnie jeśli chodzi o wiedzę, która jak dla mnie do tej pory była z pogranicza magii. Co najważniejsze, okazało się że są szanse ale łatwo nie będzie. Nieruchomość ma status gospodarstwa rolnego, którego banki nie chcą kredytować, trzeba by więc wydzielić część gruntów z zabudowaniami i kupić osobno ziemię, osobno budynki, no i nie wiadomo czy działka siedliskowa też może być kredytowana, a w ogóle to jesteśmy zadłużeni i nic się nie da zrobić dopóki nie pozbędziemy się wszystkich zobowiązań wobec banków. Brawo... Skoro wzięliśmy jakieś kredyty, to logiczne że nie mamy kasy. Wyglądało na to, że przed tą przeszkodą trzeba będzie wziąć solidny rozpęd. Daliśmy sobie trochę czasu na przetrawienie i zrozumienie tego co nas ewentualnie czeka. I żeby nie tracić czasu postanowiliśmy zobaczyć domostwo w realu, traktując tą wizytę jako pretekst do wycieczki w strony w których jeszcze nie bywaliśmy. W głowach zaś rodziła się strategia zgodna z założeniem "mierz siły na zamiary". Pierwsze szacunkowe kalkulacje kredytu i wielkość całego gospodarstwa uświadomiły nam, że nie ugryziemy tego sami. Wręcz odruchowo pomyśleliśmy o moich rodzicach. Zdawałem sobie sprawę, że to będzie niełatwe, ale wzrastająca determinacja nakazywała podjąć taką próbę. Wyobraźcie sobie dwoje ludzi, którzy całe swoje życie spędzili w jednym miejscu, mając swoje ścieżki, nawyki, przyjaciół, swój ogródek z drzewami i kwiatkami i swoje miejsca które budzą najlepsze wspomnienia. Powiedzenie o przesadzaniu starych drzew w tym wypadku nie miało charakteru retorycznej hiperboli. W ramach sondowania nastroju i nastawienia zadzwoniłem ot tak sobie pogadać z tatą. Kiedy przedstawiałem mu świetlaną wizję życia na wsi, miałem wrażenie że z politowaniem kiwa głową. Coś na zasadzie: " Dobra, dobra, lekarz kazał potakiwać". Nie wiem jak było na prawdę. Dwa dni później trafił do szpitala z rozległym wylewem. Nigdy nie zwlekajcie z mówieniem ważnych rzeczy swoim bliskim. Możecie nie dostać od losu kolejnej szansy...
Rokowania na wyzdrowienie były mizerne. W najlepszym wypadku zanosiło się na długotrwałą opiekę nad obłożnie chorym. Ta sytuacja oczywiście grzebała nasze plany już na starcie. Mimo wszystko w niedzielę wybraliśmy się do Zapusty. Typowa niedzielna wycieczka mieszczuchów na wieś. Wałówa, termos, mapa, aparat... średnia krajowa. Mapa mapą, ale GPS prowadzi. Miało być prosto i wygodnie, a tymczasem technologia zawodzi. U samego celu podróży urządzenie zgłupiało. Ale ostatecznie znając dom i jego lokalizację ze zdjęć w necie postanawiam trafić na czuja. Jeden zakręt, drugi zakręt, pobielony sad, droga na szerokość jednego auta, jeszcze dwa zakręty i... jest.
Rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. 50 m za domem kończy się asfalt, a na podwórku kończy się zasięg telefonii komórkowej. Czyż może być lepiej? Może. Przy domu dziki ogród ze stawem i strumykiem
i stary sad
i jeszcze pole z kukurydzą (i to zdaje się niemiecką)
Dom pachniał drewnem i o dziwo mlekiem, którego w ogóle tam nie było. Myślę, że podświadomie do głosu doszły zakodowane stereotypy związane z jakimiś wspomnieniami z dzieciństwa. Do tego małe okna, strop do którego dostaniesz wyciągniętą ręką i drzwi tak niskie, że żeby wejść do pokoju musisz się pochylić jakby kłaniając się obecnym wewnątrz domownikom. Jak w hobbiciej norce... No i gospodarze, Aneta i Krzysztof, sprawiający wrażenie stworzonych razem z tym domem i stanowiący jego integralną część. Uprzedzam, żeby nie zostać źle zrozumianym - nie chodzi mi o wiek ... Po prostu ludzie stąd.
Dzisiejsze media napisałyby, że wizyta i rozmowy wypadły pomyślnie. Chyba przypadliśmy do gustu gospodarzom jako ludzie doceniający unikatową wartość ich domu przysłupowego i mający jako taką wizję swojego życia w tym miejscu. Życia które ma dostosować się do warunków które to miejsce dyktuje, a nie na odwrót. Jednym słowem staliśmy w opozycji do ogólnego trendu panującego wśród dotychczasowych zainteresowanych zakupem, teraz już naszego domu. Większość z nich budując swoje wyobrażenia o życiu na wsi na podstawie serialu "Dom nad rozlewiskiem", wymiękała w konfrontacji z ogromem pracy jaka czekała nowego właściciela, albo zwyczajnie, banalnie z brakiem zasięgu w telefonie. My byliśmy inni. I nasi gospodarze też byli inni. Wiedziałem o tym kiedy jeszcze przed przyjazdem patrzyłem na ich zdjęcie zamieszczone na blogu Anety. Powiedziałem do Myszy:
- Nie znam ich, ale wiem że się dogadamy.
Tak się stało. Wyjeżdżaliśmy zauroczeni miejscem i przekonani jak nigdy dotąd, że zrobimy co się da żeby było nasze. Z tyłu głowy cały czas kołatała się myśl, jak to wszystko da się pogodzić z potencjalnie możliwą chorobą taty. Powrót do domu i oczekiwanie. Na wieści ze szpitala. I cóż - dzień po podjęciu przez nas decyzji o tym jak miałaby wyglądać reszta naszego życia, jakby chcąc nas w tej decyzji utwierdzić, tato odchodzi od nas tak jak żył, w cichej godności nie narzucania się światu i ludziom, wierny swoim racjom i wiecznie marzący o lepszym świecie. Został pierwszym lokatorem zapuściańskiego domu. Dziś wiem, że bez jego pomocy tam na górze nie udałoby się nam poskładać tych puzzli.
środa, 1 kwietnia 2015
Wirus
"Jaki pasożyt przeżyje wszystko? Bakteria? Wirus? Tasiemiec? Idea. Jest żywotna, bardzo zaraźliwa. Kiedy opanuje mózg staje się prawie niezniszczalna. Raz sformułowana, przemyślana trwa." Ten cytat z filmu "Incepcja" niezwykle trafnie oddaje to co wydarza się w mojej głowie od pewnego czasu, co podkręcone zostało kilkoma faktami, o których za chwilę i w ogólnym zarysie dotyczy samowystarczalnego życia na wsi. Wsi którą paradoksalnie jeszcze kilkanaście lat temu zutylizowałbym przy pomocy buldożera razem z jej nieprzystającą do nowych czasów popegieerowską, roszczeniową mentalnością. Z upływem czasu pewne rzeczy nabierają jednak innego wymiaru, i ta znienawidzona przeze mnie wieś stała się trochę niechcący moją destynacją.
O tym, że trafiają się jednostki które porzucają spokojne ustabilizowane życie w mieście by zaczynać wszystko od początku gdzieś na zupełnym zadupiu, słyszałem od dawna. Podziwiałem i zazdrościłem odwagi i determinacji. Zawsze jednak były to osoby zupełnie nieznane, których istnienie trudno mi było potwierdzić, mające raczej status miejskiego mitu niż realiów. Pierwszy możliwy do potwierdzenia przypadek zarejestrowałem w trakcie rozmowy, przy okazji żmudnego wypełniania wniosków kredytowych. Kredyt na tzw. że użyję eufemizmu "pies wie co", zorganizowała nam w jednym z wrocławskich banków, niezwykle życzliwa pani Dorota. I tak zupełnie przy okazji dowiedziałem się, że jej znajoma dentystka wyprowadziła się na wieś, świadcząc tam usługi lokalnej społeczności w zamian za dostępne dobra, niekoniecznie gotówkę. To był pierwszy dowód na to, że bezgotówkowa wymiana towarów i usług w małych społecznościach może funkcjonować. Tym sposobem na szalkę marzeń padło pierwsze ziarnko styropianu , które miało za zadanie przeważyć leżące na przeciwnej szalce kamyki życia. Kolejne zbierały się latami nie zawsze zauważone dokładając swój znikomy, ale jednak ciężar. W pamięci utkwiły mi jeszcze dwa. Pierwsze to film Wernera Herzoga p.t. "Szczęśliwi ludzie - rok w Tajdze" - dokument o życiu mieszkających w syberyjskiej wiosce myśliwych. Poszedłem na ten film zaciągnięty w zasadzie na siłę przez moja Myszę. Wyszedłem z przetrąconym światopoglądem. Ile człowiekowi potrzeba do tego szczęśliwego życia? Wyglądało na to, że bardzo niewiele, ale było to absolutnie niełatwe. I jeszcze jedna rzecz, która zaważyła na szalce marzeń. Był nią jakiś kryzys giełdowy sprzed kilku lat. Cały świat ekonomii zaczął się trząść bo jakiś znerwicowany makler, czy analityk giełdowy kliknął sobie nie ten klawisz. Tymczasem życie wokół mnie toczyło się bez zmian. Uświadomiłem sobie, że uzależnianie bezpieczeństwa swojej przyszłości od wyimaginowanych wskaźników, może mnie doprowadzić do niezasłużonej nerwicy. Do tego trzeba dorzucić od wczesnej młodości niezrealizowane marzenie o zostaniu leśnikiem.
Tym sposobem wirus idei samowystarczalnego życia na wsi osiągnął w moim mózgu mocną formę przetrwalnikową i czekał na sposobny moment by zaatakować nadwątloną psychikę.
W tym momencie możemy powrócić do wątku przerwanego w poprzednim odcinku. Mysza znalazła agroturystykę. Do kupienia. Pomysł jak to się mówi z d... wzięty. Biorąc pod uwagę nasze możliwości finansowe, moją niechęć do kredytów i w ogóle potencjalną konieczność wywrócenia sobie życia do góry nogami. Podszedłem do tego z pobłażliwą wyrozumiałością. Tymczasem Mysza chyba już miała w głowie jakiś plan. Stwierdziła tylko:
- Poczekaj, aż zobaczysz. Spodoba ci się.
Nie wątpiłem. Jeżeli chodzi o gusta mamy podobne, a nawet jeśli gdzieś się rozbiegają to i tak wiemy co się nam podoba. No i nie zawiodłem się. Ale nie spodziewałem się, że rzecz będzie aż tak wyjątkowa. Mało tego oprócz starego, prawie 200-letniego domu, do kupienia był ogród ze stawem, pół hektara sadu i dwa hektary ziemi. I to wszystko w jednym miejscu. No po prostu jak promocja w "Biedronce". Jak się oprzeć takiej okazji? Wirus przystąpił do frontalnego ataku.
O tym, że trafiają się jednostki które porzucają spokojne ustabilizowane życie w mieście by zaczynać wszystko od początku gdzieś na zupełnym zadupiu, słyszałem od dawna. Podziwiałem i zazdrościłem odwagi i determinacji. Zawsze jednak były to osoby zupełnie nieznane, których istnienie trudno mi było potwierdzić, mające raczej status miejskiego mitu niż realiów. Pierwszy możliwy do potwierdzenia przypadek zarejestrowałem w trakcie rozmowy, przy okazji żmudnego wypełniania wniosków kredytowych. Kredyt na tzw. że użyję eufemizmu "pies wie co", zorganizowała nam w jednym z wrocławskich banków, niezwykle życzliwa pani Dorota. I tak zupełnie przy okazji dowiedziałem się, że jej znajoma dentystka wyprowadziła się na wieś, świadcząc tam usługi lokalnej społeczności w zamian za dostępne dobra, niekoniecznie gotówkę. To był pierwszy dowód na to, że bezgotówkowa wymiana towarów i usług w małych społecznościach może funkcjonować. Tym sposobem na szalkę marzeń padło pierwsze ziarnko styropianu , które miało za zadanie przeważyć leżące na przeciwnej szalce kamyki życia. Kolejne zbierały się latami nie zawsze zauważone dokładając swój znikomy, ale jednak ciężar. W pamięci utkwiły mi jeszcze dwa. Pierwsze to film Wernera Herzoga p.t. "Szczęśliwi ludzie - rok w Tajdze" - dokument o życiu mieszkających w syberyjskiej wiosce myśliwych. Poszedłem na ten film zaciągnięty w zasadzie na siłę przez moja Myszę. Wyszedłem z przetrąconym światopoglądem. Ile człowiekowi potrzeba do tego szczęśliwego życia? Wyglądało na to, że bardzo niewiele, ale było to absolutnie niełatwe. I jeszcze jedna rzecz, która zaważyła na szalce marzeń. Był nią jakiś kryzys giełdowy sprzed kilku lat. Cały świat ekonomii zaczął się trząść bo jakiś znerwicowany makler, czy analityk giełdowy kliknął sobie nie ten klawisz. Tymczasem życie wokół mnie toczyło się bez zmian. Uświadomiłem sobie, że uzależnianie bezpieczeństwa swojej przyszłości od wyimaginowanych wskaźników, może mnie doprowadzić do niezasłużonej nerwicy. Do tego trzeba dorzucić od wczesnej młodości niezrealizowane marzenie o zostaniu leśnikiem.
Tym sposobem wirus idei samowystarczalnego życia na wsi osiągnął w moim mózgu mocną formę przetrwalnikową i czekał na sposobny moment by zaatakować nadwątloną psychikę.
W tym momencie możemy powrócić do wątku przerwanego w poprzednim odcinku. Mysza znalazła agroturystykę. Do kupienia. Pomysł jak to się mówi z d... wzięty. Biorąc pod uwagę nasze możliwości finansowe, moją niechęć do kredytów i w ogóle potencjalną konieczność wywrócenia sobie życia do góry nogami. Podszedłem do tego z pobłażliwą wyrozumiałością. Tymczasem Mysza chyba już miała w głowie jakiś plan. Stwierdziła tylko:
- Poczekaj, aż zobaczysz. Spodoba ci się.
Nie wątpiłem. Jeżeli chodzi o gusta mamy podobne, a nawet jeśli gdzieś się rozbiegają to i tak wiemy co się nam podoba. No i nie zawiodłem się. Ale nie spodziewałem się, że rzecz będzie aż tak wyjątkowa. Mało tego oprócz starego, prawie 200-letniego domu, do kupienia był ogród ze stawem, pół hektara sadu i dwa hektary ziemi. I to wszystko w jednym miejscu. No po prostu jak promocja w "Biedronce". Jak się oprzeć takiej okazji? Wirus przystąpił do frontalnego ataku.
sobota, 28 marca 2015
Od rzemyczka do... domeczka?
Każdy ma marzenia. Każdy na miarę swojej wyobraźni. I jest to chyba największe bogactwo ludzi niekoniecznie majętnych. No bo o czym może marzyć człowiek którego stać niemalże na wszystko? Dostateczna zasobność portfela pozwala realizować wszelakie zachcianki, jak rzekłby Ferdynand Lipski pstrykając palcami "just like that". No nie ma w tym żadnej radości. Oczywiście są jeszcze na tym świecie rzeczy, które kupić jest trudno lub wręcz niemożliwe, ale dotyczą one w większości zalet natury moralnej, paradoksalnie niskiej wartości z punktu widzenia dzisiejszego świata. Wróćmy więc do naszych marzeń ludzi niebogatych. Różnie z tym bywa, ale najczęściej rekompensują nam one niedostatki i to nie zawsze materialne. Bo to albo sława, albo podróże, albo w tyłku mieć mniej a w cyckach więcej (wersja damska), albo brzuch mniejszy, a zwis większy (wersja męska), albo sąsiada pogrążyć bo mu za dobrze (wersja raczej ogólnopolska), albo najzwyczajniej pomóc komuś (wersja pożądana, ale rzadko występująca). I tak to sobie tym kitem marzeń, (z racji tego że jest tani, dostępny i łatwy w obróbce) łatamy dziury w lichej materii naszego żywota. Każdy jak potrafi. Jednym to i nawet wyjdzie całkiem gładko, a innym papranina, że patrzeć czy raczej słuchać żal. Marzenia mają to do siebie, że materializują się w znikomym odsetku, w związku z czym odpowiedniejszym do ich odbioru zmysłem bywa raczej słuch niż wzrok.
Zaryzykuję stwierdzenie,że najczęściej występującym tematem tych naszych leczących zmaltretowane dusze iluzji jest własny dom. I chyba nawet najbardziej ortodoksyjne miejskie zwierzęta mają chwile słabości kiedy myślą o własnym trawniku, grządce, warsztacie w którym nie trzeba sprzątać po każdej pracy, lub garażu w którym nie trzeba wyciągać kluczyków ze stacyjki samochodu, czyli o atrybutach własnego domu. Bo w naszych zlaicyzowanych czasach ostatnim świętym który ma wzięcie jest święty spokój.
Żyjąc w kraju gdzie średniość bywa najpowszechniejszą cechą, większość aspiruje do bycia klasą średnią, średnio żyjąc, średnio jedząc, średnio się ubierając i niestety średnio myśląc. Podświadomie ulegliśmy temu trendowi (na szczęście tylko w sferze marzeń) i wygenerowaliśmy w swoich głowach średnie marzenie o domu. Będąc świadomymi swoich możliwości ekonomicznych zakwalifikowaliśmy je od razu jako nieziszczalne, ale konsekwentnie je pielęgnowaliśmy, jako formę wyrafinowanego, psychicznego masochizmu. Nieziszczalność automatycznie zdeterminowała małą ilość szczegółów. Jedyne co było jasno określone to wiek domostwa. Musiało być stare. Najbardziej ekscytująca była wizja możliwości zetknięcia się z emocjami, które w starych ścianach przez lata kumulują kolejni mieszkańcy. W tym momencie ta historia powinna się skończyć. Coś jednak poszło nie tak jak się spodziewaliśmy...
Czas przedstawić pierwszą i najważniejszą osobę tego dramatu. Od osiemnastu lat razem ,od trzynastu z formalnym statusem żony. Agnieszka zwana przeze mnie Myszą.
Osoba o sercu i odwadze nieproporcjonalnej do skali opakowania, w którym obie cechy muszą się zmieścić, gotowa rozpędzić demonstracje młodzieży wszechpolskiej, przerwać pijacka imprezę za ścianą, wyrzucić niedomytego żula z tramwaju, tylko dlatego że naruszają jej zamiłowanie do ładu i porządku otoczenia. Niestety panicznie bojąca się myszy (pewnie stąd jej alternatywne imię - jako moja nieudana próba oswojenia problemu) i innych zwierząt z nieowłosionym ogonem. Personifikacja powiedzenia "Gdzie diabeł nie może tam babę pośle". Jeżeli z kimś takim dzielicie życie uważajcie na swoje słowa, bo czasem zamieniają się w czyny szybciej niż myślicie. W tym miejscu chcę podkreślić istotne znaczenie zwrotu "dzielić z kimś życie", który dla mnie nie jest tożsamy ze stwierdzeniem "żyć z kimś". To trochę tak jak ze sznurkiem który się składa z szeregu włókien. W pierwszym przypadku są ze sobą splecione, w drugim równoległe do siebie. Wytrzymałość obu może i zbliżona , ale spróbujcie jeden i drugi zmiąć, włożyć do kieszeni a potem rozplątać. Nawet jeśli się uda, to z tym drugim zajmie to wam dużo więcej czasu. Krótko mówiąc różnica w jakości zasadnicza. Tak więc przy takich osobach uważajcie co mówicie, macie wtedy większe szanse dożyć emerytury w spokoju. Oczywiście nasuwa się pytanie jakież to słowa padły, że ich konsekwencje mają gabaryt godny opisywania w blogu? Banalne...
Jako aspirujący do statusu klasy średniej, stwierdziłem że czas najwyższy na pierwszy po kilkunastu latach odpowiednio średni wspólny rodzinny wypoczynek. Rodzaj wypoczynku został jasno i konkretnie sprofilowany jako wczasy pod gruszą, a jako że o gruszę na wsi obecnie coraz trudniej, występujące pod nazwą agroturystyka. Nie byłbym sobą gdybym ortodoksyjnie nie określił kilku zasadniczych parametrów, które nieodzownie charakteryzują turystykę wiejską, a mianowicie obecność żywego inwentarza poza psem i kotem, oraz jakichkolwiek upraw. Nie jest to takie łatwe sprostać takim wymaganiom. Obecnie turystyka wiejska jedyne co ma wspólnego ze wsią, to położenie w strefie niskiej zabudowy jednorodzinnej, niekoniecznie w luźnym rozstawie. Cała reszta niejednokrotnie przypomina luksusowe apartamenty. Wiejska skromność i prostota są już skansenowym reliktem.
Ale od czegóż mam operatywną żonę. Powiedzcie tylko mojej Myszy, że się nie da...
W połowie maja 2014r. po powrocie z pracy oznajmiła dumnie:
- Znalazłam dla nas agroturystykę.
- Świetnie. Gdzie?
- W Izerach.
- Rewelacja. Kiedy i za ile?
- Od zaraz. Za 580 tysięcy.
Rozpaczliwa próba znalezienia sensu w ostatnim zdaniu , była zbyt wyraźnie widoczna na mojej twarzy, bo Mysza nie pozwoliła mi zadać kolejnego pytania.
- Do kupienia
- Zdurniałaś babo! Po co nam na tydzień czy dwa kupować chałupę?
Póki co nie było mowy o ogarnięciu rysującej się nagle perspektywy nowego życia.
- A kto powiedział że na tydzień? Na całe życie.
czwartek, 26 marca 2015
Koniec początkiem
"Na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy..."
Pozostając w zgodzie z duchem źródła cytatu (dla niezorientowanych - "Rejs" M.Piwowskiego) powinienem w tym miejscu skończyć. W dzisiejszych czasach nie byłoby to niczym dziwnym. Potrzeba zaskakiwania i szokowania otoczenia osiąga granice absurdu, więc czemuż by nie zacząć i zakończyć bloga na dwóch zdaniach? Nie chcę zaskakiwać, nie chce szokować, więc po co ta bazgranina? W internetach aż roi się od wynurzeń na przeróżne tematy począwszy od tego co zeżreć i czym się wypróżnić, a skończywszy na tym jak żyć i czy na pewno warto to robić długo. No więc po co? To pytanie towarzyszy mi już dobrych parę lat, od momentu kiedy trafiłem na nie na nomem omen blogu fotograficznym. W dużym skrócie chodziło o to, żeby zastanowić się przed naciśnięciem migawki co chcemy przekazać zapisanym kadrem. Okazało się, że to pytanie ma charakter dużo bardziej uniwersalny i dotyczy praktycznie wszystkich przejawów mojej egzystencji. Doszło do tego, że praktycznie bez przerwy przed każdym działaniem pytam siebie po co, a wrodzony gen lenistwa wymyśla mnóstwo powodów dla których nie warto się w cokolwiek angażować. I tak sobie trwam w błogim przeświadczeniu o tym , że nie tracę energii na grzebanie po krzakach które i tak ktoś już przeszukał. Skąd więc taka determinacja, by zabrać się za pisanie, u kogoś kto z powodu języka polskiego zmieniał szkołę i zdawał dwa komisy, kto nie przeczytał w całości żadnej lektury (przynajmniej wtedy kiedy był taki obowiązek), i komu lekcje tegoż przedmiotu do dzisiaj odbijają się mentalną czkawką?
Pozostając w zgodzie z duchem źródła cytatu (dla niezorientowanych - "Rejs" M.Piwowskiego) powinienem w tym miejscu skończyć. W dzisiejszych czasach nie byłoby to niczym dziwnym. Potrzeba zaskakiwania i szokowania otoczenia osiąga granice absurdu, więc czemuż by nie zacząć i zakończyć bloga na dwóch zdaniach? Nie chcę zaskakiwać, nie chce szokować, więc po co ta bazgranina? W internetach aż roi się od wynurzeń na przeróżne tematy począwszy od tego co zeżreć i czym się wypróżnić, a skończywszy na tym jak żyć i czy na pewno warto to robić długo. No więc po co? To pytanie towarzyszy mi już dobrych parę lat, od momentu kiedy trafiłem na nie na nomem omen blogu fotograficznym. W dużym skrócie chodziło o to, żeby zastanowić się przed naciśnięciem migawki co chcemy przekazać zapisanym kadrem. Okazało się, że to pytanie ma charakter dużo bardziej uniwersalny i dotyczy praktycznie wszystkich przejawów mojej egzystencji. Doszło do tego, że praktycznie bez przerwy przed każdym działaniem pytam siebie po co, a wrodzony gen lenistwa wymyśla mnóstwo powodów dla których nie warto się w cokolwiek angażować. I tak sobie trwam w błogim przeświadczeniu o tym , że nie tracę energii na grzebanie po krzakach które i tak ktoś już przeszukał. Skąd więc taka determinacja, by zabrać się za pisanie, u kogoś kto z powodu języka polskiego zmieniał szkołę i zdawał dwa komisy, kto nie przeczytał w całości żadnej lektury (przynajmniej wtedy kiedy był taki obowiązek), i komu lekcje tegoż przedmiotu do dzisiaj odbijają się mentalną czkawką?
Wniosek - powód musi być niemałego kalibru zarówno materialnie, ale przede wszystkim emocjonalnie. I głównie o tym tutaj będzie. O tym że zwyczajność i normalność mogą być fascynujące i ciekawe, o tym że możliwe choć nie łatwe jest żyć tak by nie sprzeniewierzyć się samemu sobie, o tym że miłość, przyjaźń, zaufanie są fundamentem tego życia, o tym ze czasem trzeba się nachodzić, żeby się przekonać że nie ruszyliśmy się nawet pół kroku do przodu. No po prostu takie banały którymi codziennie wycieramy sobie gębę w ogóle ich nie rozumiejąc.
No i skleił się taki ideowo-filozoficzny wątek, który będzie się tu co jakiś czas pojawiał, a konkretów na razie nie widać. I nie ma się ich co spodziewać tak szybko. Historia która się tu rozpoczyna, zdominowała nasze życie już niemalże od roku, jak więc spodziewać się jej opisania w jednym czy nawet i pięciu postach. To co będzie się pojawiać w najbliższych odsłonach tego bloga, będzie retrospekcją wydarzeń które miały miejsce w tym czasie, aż do dzisiaj i próbą nadążenia za tym co nam to dzisiaj przynosi, a wierzcie mi niemało tego.
Kolejnych parę zdań i znowu brak konkretów. Żeby więc w miarę konstruktywnie zakończyć ten manifest muszę przedstawić kilka faktów i wytłumaczyć się z tytułu. Pierwsza część dość jasna: Izerski - według słownika języka polskiego przymiotnik od Izery (góry w Czechach i Polsce) - zdecydowanie zawęża nam lokalizację. Jak się później okaże rzeczone miejsce leży konkretnie na Pogórzu Izerskim, ale proszę wybaczyć, to nie jest blog geograficzny, więc ta nazwa nie zostanie uwzględniona w tytule. Chciałoby się powiedzieć "licentia poetica"... internet cierpliwszy od papieru. Finisterre - kluczowe słowo, więc wyjaśnienie musi być nieco dłuższe. Zgodnie z naszą obecną wiedzą zarówno matematyczną jak i geograficzną, wiemy że ziemia jest kulą, co do kuli zaś można się zgodzić, że trudno określić który punkt jest jej początkiem. Skoro już mamy swoje miejsce na ziemi może być ono dla nas zarówno końcem jak i początkiem, np. końcem jednego życia i początkiem nowego, radykalną zmianą, wirażem pokonanym na ostro zaciągniętym ręcznym hamulcu życiowej rutyny, punktem zero, wyjściem na przeciw tego o czym marzymy i boimy się jednocześnie, czyli ogólnie miejscem gruntownej przemiany. Dlatego nie przypadkowo ta nazwa jest nawiązaniem do ostatniego punktu na pielgrzymkowym szlaku św. Jakuba, Cabo Finisterre, przylądku w Hiszpanii uważanego niegdyś za najbardziej odległy zakątek znanego wówczas świata, na którym to pielgrzymi ukończywszy swoją wędrówkę wrzucali do oceanu swoją podróżną odzież, na znak przemiany. Nie ma się co więcej rozwodzić. W jaki sposób to miejsce nas zmienia (bo że to robi to wiemy na pewno), czy zmienia tych którzy się tu pojawią, przekonamy się wkrótce.
Koniec jest jednocześnie początkiem. Gdzie kończy się jedna historia zaczyna się kolejna. Podobnie jest i tutaj. W tym miejscu skończyła się historia miejsca znanego jako Tuskulum i związanego z nim bloga. Aneta i Krzysztof, dotychczasowi właściciele tego niezwykłego zakątka rozpoczynają nowy rozdział swojego życia. Na ich miejscu lada moment pojawią się nowi gospodarze i jednocześnie bohaterowie absolutnie "nieciekawej" noweli p.t. "Jak przeżyć na wsi". Będę ich pomału przedstawiał i wyjaśniał jak doszło do tego, że Tuskulum przeistacza się w Finesterre.
Swoją drogą ciekawe, że patrząc na mapę wygląda jakbyśmy w dużym przybliżeniu zamienili się miejscami. Zresztą w tej historii wiele rzeczy wygląda jakby nie były dziełem przypadku...
No i skleił się taki ideowo-filozoficzny wątek, który będzie się tu co jakiś czas pojawiał, a konkretów na razie nie widać. I nie ma się ich co spodziewać tak szybko. Historia która się tu rozpoczyna, zdominowała nasze życie już niemalże od roku, jak więc spodziewać się jej opisania w jednym czy nawet i pięciu postach. To co będzie się pojawiać w najbliższych odsłonach tego bloga, będzie retrospekcją wydarzeń które miały miejsce w tym czasie, aż do dzisiaj i próbą nadążenia za tym co nam to dzisiaj przynosi, a wierzcie mi niemało tego.
Kolejnych parę zdań i znowu brak konkretów. Żeby więc w miarę konstruktywnie zakończyć ten manifest muszę przedstawić kilka faktów i wytłumaczyć się z tytułu. Pierwsza część dość jasna: Izerski - według słownika języka polskiego przymiotnik od Izery (góry w Czechach i Polsce) - zdecydowanie zawęża nam lokalizację. Jak się później okaże rzeczone miejsce leży konkretnie na Pogórzu Izerskim, ale proszę wybaczyć, to nie jest blog geograficzny, więc ta nazwa nie zostanie uwzględniona w tytule. Chciałoby się powiedzieć "licentia poetica"... internet cierpliwszy od papieru. Finisterre - kluczowe słowo, więc wyjaśnienie musi być nieco dłuższe. Zgodnie z naszą obecną wiedzą zarówno matematyczną jak i geograficzną, wiemy że ziemia jest kulą, co do kuli zaś można się zgodzić, że trudno określić który punkt jest jej początkiem. Skoro już mamy swoje miejsce na ziemi może być ono dla nas zarówno końcem jak i początkiem, np. końcem jednego życia i początkiem nowego, radykalną zmianą, wirażem pokonanym na ostro zaciągniętym ręcznym hamulcu życiowej rutyny, punktem zero, wyjściem na przeciw tego o czym marzymy i boimy się jednocześnie, czyli ogólnie miejscem gruntownej przemiany. Dlatego nie przypadkowo ta nazwa jest nawiązaniem do ostatniego punktu na pielgrzymkowym szlaku św. Jakuba, Cabo Finisterre, przylądku w Hiszpanii uważanego niegdyś za najbardziej odległy zakątek znanego wówczas świata, na którym to pielgrzymi ukończywszy swoją wędrówkę wrzucali do oceanu swoją podróżną odzież, na znak przemiany. Nie ma się co więcej rozwodzić. W jaki sposób to miejsce nas zmienia (bo że to robi to wiemy na pewno), czy zmienia tych którzy się tu pojawią, przekonamy się wkrótce.
Koniec jest jednocześnie początkiem. Gdzie kończy się jedna historia zaczyna się kolejna. Podobnie jest i tutaj. W tym miejscu skończyła się historia miejsca znanego jako Tuskulum i związanego z nim bloga. Aneta i Krzysztof, dotychczasowi właściciele tego niezwykłego zakątka rozpoczynają nowy rozdział swojego życia. Na ich miejscu lada moment pojawią się nowi gospodarze i jednocześnie bohaterowie absolutnie "nieciekawej" noweli p.t. "Jak przeżyć na wsi". Będę ich pomału przedstawiał i wyjaśniał jak doszło do tego, że Tuskulum przeistacza się w Finesterre.
Swoją drogą ciekawe, że patrząc na mapę wygląda jakbyśmy w dużym przybliżeniu zamienili się miejscami. Zresztą w tej historii wiele rzeczy wygląda jakby nie były dziełem przypadku...
Subskrybuj:
Posty (Atom)