Pisząc kolejne odcinki bloga w momencie opublikowania jednego, od razu zabierałem się za pisanie następnego, resztę układając sobie w głowie, by przy kolejnym podejściu do klawiatury przelać to w odmęty serwerowej pamięci. I podobnie było tym razem. Część tekstu napisana, reszta dojrzewała w trakcie codziennych dojazdów do pracy. Wystarczyło usiąść na dwie godzinki przed kompem i wcisnąć enter. Nie wiedzieć czemu coś powstrzymywało mnie przed tym, pomimo olbrzymiej wewnętrznej potrzeby nadrobienia czasowych zaległości w opisywaniu zapuściańskiej rzeczywistości. Jak już podkreślałem (i pewnie nadal będę to robił) w tej historii z Końca Świata nic nie dzieje się przypadkowo, Tak też było i teraz. Życie zaszło nas od tyłu i mocno zweryfikowało nasze plany, w związku z tym to co zostało wymyślone i przygotowane straciło nieco na aktualności. Jednak po przeczytaniu przygotowanego szkicu stwierdziłem, że jest w nim kilka ważnych wątków które pokazują nasz punkt widzenia nowego życia na wsi, postanowiłem go jednak opublikować. Poniżej fragment z 2 czerwca 2015r.
"Ja nie mam nic, ty nie masz nic i ty też nie masz nic...". Ale zaraz, w tym cytacie są trzy osoby. Uwzględniając mnie i Myszę, kogoś jeszcze jakby brakuje. I teraz będzie krótka (z założenia, ale nie gwarantuję) opowieść o czymś (a właściwie o kimś) co popularnie nazywane jest asem z rękawa. Wprawdzie partia szachów którą rozgrywaliśmy z bankiem nie przewidywała używania kart, to jednak woleliśmy być przygotowani na nagła zmianę reguł gry. A może inaczej - od samego początku wiedzieliśmy, że nie damy rady sami udźwignąć tego wyzwania, ani finansowo a tym bardziej organizacyjnie.
Radykalna zmiana trybu życia nie zapewnia z dnia na dzień dochodów, a wręcz przeciwnie generuje początkowo zwiększone koszty związane z urządzaniem się w nowym miejscu i dostosowaniem do nowych realiów. Jasne więc było to, że przez jakiś, bliżej nie określony czas, muszę pozostać w swojej pracy we Wrocławiu, jako gwarant spłaty comiesięcznego bankowego haraczu. Z drugiej strony domu i ogrodu nie można pozostawić nie użytkowanymi, gdyż znane choć z pozoru paradoksalne prawo natury wskazuje, że przedmioty nieużytkowane niszczeją szybciej, niż te z których się korzysta. Pozostawienie na głowie Myszy utrzymania domu i obejścia, które bądź co bądź wymagają pewnych modernizacji, nie dawała złudzeń powodzenia. Kredyt który chcieliśmy wziąć może i umożliwiłby kupno domu, ale gdzie inwestycje, remonty, ulepszenia... Było oczywistym, że potrzebujemy kogoś do spółki. Wprawdzie to słowo w ogóle nie oddaje tego o co nam chodziło, bo ma proweniencje biznesowe, a słowo wspólnota zaraz kojarzy się sekciarsko i też nie brzmi dobrze. Nam chodziło o kogoś z kim będzie można dzielić specyficzny dla tego miejsca sposób życia, nie dzieląc się problemami i kosztami tegoż, ale wspólnie w nich uczestnicząc, bez rozgraniczania "nasze" i "wasze". Niełatwe zadanie. Spróbujcie w ramach umysłowego ćwiczenia, wśród swoich znajomych, bądź rodziny znaleźć ludzi z którymi bylibyście gotowi dzielić życie, nie dzieląc jego kosztów. Reasumując - powiększyć sobie w dojrzałym wieku rodzinę i to nie o jakieś adoptowane dzieci, które są jeszcze w miarę elastycznym materiałem osobowościowym, podlegającym kształtowaniu, ale o dorosłych ludzi ze wszystkimi ich wadami i nawykami, o których zmianie trudno czasem marzyć. Trudne? Tak, ale nie niemożliwe.
Tu pojawia się wątek który snuł się równolegle w tle naszych bankowych szachów. Zanim zacznę, muszę zdefiniować pewne pojęcie, nieobce zapewne nikomu ale mające wiele odmian, mianowicie - przyjaźń. Nie wnikając w szereg niezliczonych odcieni tego stanu ducha, począwszy od fejsbukowo-naszoklasowych, a skończywszy na frontowo-wojskowych (zaraz mi przychodzą na myśl "Wniebowzięci"), po latach ewolucji moja definicja przyjaźni przypomina coś kształt wzorca metra z Sevres pod Paryżem. Wiemy że jest zawsze taki sam, nawet jeśli będziemy chcieli sprawdzić czy nasza kupiona w hipermarkecie po 3 zł chińska miarka na pewno ma metr (podczas gdy ma tak naprawdę 99,8cm), nie naciągnie się po to by sprawić nam przyjemność. Raczej powie nam jak beznadziejnie ulokowaliśmy te 3 zł, pozostając zawsze metrem. Zawsze wiemy gdzie go szukać. Chociaż przez większość czasu nie korzystamy z jego pomocy, wiemy gdzie go znaleźć. Czy ktoś widział wzorzec metra? Większość z nas nie, jednak codziennie korzystamy z jego pomocy. Ktoś powie: co to za przyjaźń z kimś kogo nie spotykamy? Myślę,że codziennie doświadczamy niewidzialnych przyjaźni, z których nawet nie zdajemy sobie sprawy. Może nasze codzienne drobne radości i powodzenia ich są sprawką? A wracając na ziemię: w przyjaźni najważniejsza jest pewność. A czasem możliwość przejrzenia się jak w lustrze, w którym odbite nasze oblicze jeśli nie powali nas hollywoodzką urodą, to przynajmniej będzie szczerze prawdziwe.
Wśród naszych znajomych, wielokrotnie przez nas zapraszanych do odwiedzenia Wrocławia, a przede wszystkim nas, tylko kilkorgu udało się spełnić to życzenie. Zofia w tym przypadku była reprezentantem tej drugiej, liczniejszej grupy. Trudno się dziwić. Odległość Lublin-Wrocław niemała, brak pretekstów natury rodzinnej (chwilowo na śluby, chrzciny i pogrzeby limit został wyczerpany). No i dobrze. Nigdy nie mieliśmy ciśnienia na adorowanie się swoja nachalną obecnością, nie tylko fizyczną bo o tej z racji odległości trudno marzyć, ale i telefony do siebie wykonywaliśmy z częstotliwością kilku w roku bądź rzadziej. I dobrze. Najważniejsza w tym układzie była pewność niezmienności poglądów drugiej strony. Tym większe zdziwienie gdy Zofia oświadczyła, że pojawi się we Wrocławiu pod koniec maja 2014 roku. Nie tak, że specjalnie, raczej przy okazji objazdowej wycieczki po Dolnym Śląsku. Nie mniej jednak każde okoliczności, które mogły doprowadzić do spotkania w realiach naszego miasta, były mile widziane. Zofia, jak przystało na dobrze wychowaną osobę, która bez powodu nie zakłóca porządku czyjejś egzystencji, zapowiedziała się odpowiednio wcześniej. Nie wiedzieliśmy wtedy, że trafi idealnie w moment, w którym dopadnie nas wirus wiejskiego życia, i kiedy będą się rodzić pierwsze jego wizje. Jak wspomniałem na początku poszukiwaliśmy do naszego planu kogoś odpowiedniego i przez to absolutnie wyjątkowego. Dlaczego Zofia przypomniała nam w namacalny sposób o swoim istnieniu właśnie w tym momencie, do dzisiaj pozostaje dla mnie zagadką (chociaż mam pewną teorię na ten temat, o czym za chwilę). Pomysł zaproponowania Zofii udziału w tym planie wyszedł od Myszy. A ja znający ją (Zofię) od wielu lat nie postawiłbym nawet "pisiąt groszy", na to że się zgodzi. Okazało się jednak że wirus jest bardziej zaraźliwy niż nam się wydawało. Zofia oglądnąwszy dostępne w necie zdjęcia domu wracała do Lublina ciężko chora na..."
Kończy się dramatycznie jak krakowski hejnał. Reszta tekstu jako nieaktualna przepada w bałaganie mojej głowy.
I tu trzeba zrobić parabolę i wrócić do pierwszej linijki tego tekstu: "jeszcze się nie zaczęło, a już się skończyło". Czas wyjaśnić co nieco niewtajemniczonym. Jak wynika z powyższego nasze wiejskie przedsięwzięcie miało być rodzajem spółki (lecz absolutnie nie biznesowej), opierającej się tylko i wyłącznie na zaufaniu i poświęceniu wszystkiego miejscu, które wybraliśmy. Jak się okazało wybraliśmy źle. Oczywiście nie miejsce tylko "przyjaciół". Wygląda na to, że wiejska rzeczywistość okazała się ani sielankowa, ani lukratywna, ani na tyle spektakularna by można sobie było powetować codzienne niewygody splendorem wynikającym z posiadania wyjątkowego miejsca. Bez wątpienia wiele rzeczy, szczególnie gdy opadły emocje i zachwyt związany z zakupem, zaczęło wyglądać nieco gorzej niż nam to przedstawiały podekscytowane nową sytuacją zmysły. Czy to jest powód żeby się obrażać na życie, że jak zwykle nie jest takie jakie sobie wyobraziliśmy? Dla nas na pewno nie. Do tej pory mimo szeregu przeciwności (o których będzie później) które nas spotkały na "Końcu Świata", nie zwątpiliśmy w słuszność tej decyzji, choć nie jest łatwo zobaczyć cel w ogromie pracy jaka nas tu zastała i jaka nas czeka. Pracy, która w większości nie zostanie zauważona i pozostanie tylko naszą wewnętrzną satysfakcją z przezwyciężania własnych niechęci i słabości. Nasz entuzjazm był chyba za mało widowiskowy i przekonywujący. Nie potrafiliśmy nim zarazić naszych niedoszłych wspólników. Zresztą kto wie jakby się to rozwinęło gdyby nie to, że w tej naszej rodzącej się w bólach wspólnocie pojawiło się coś z czym nie byliśmy w stanie sobie poradzić. Najgorsza z chorób duszy, coś w rodzaju raka, mianowicie zazdrość. Podsycana kompleksami potrafi rozpieprzyć i zrównać z ziemią wszystko co stanie na drodze jej dobrego samopoczucia. Współczesna medycyna doskonale sobie radzi z rakiem, w skrajnych przypadkach amputując porażone organy, bądź ich fragmenty. Jak amputować duszę? Tylko razem z człowiekiem. Proszę się nie obawiać, Nie doszło do żadnych krwawych scen i kroniki policyjne nie będą miały co odnotować (chociaż serial "Trudne sprawy"nakręciłby ze dwa odcinki). Prewencyjnie, aby ustrzec się przed takim scenariuszem postanowiliśmy się rozstać zanim nierozerwalnym aktem własności połączyłby nas notariusz. C'est la vie...
========================================================================
Ta kreska to nie jest typograficzna egzaltacja, tylko najzwyczajniejsza gruba krecha odcinająca możliwy wypływ żalów, dywagacji i zastanawiania się dlaczego tak się stało. Ustalenie tego i tak jest niemożliwe, a dla nas liczy się tylko to co będzie, Czas więc na podsumowanie i ustalenie punktu zero. Jesteśmy jedynymi władcami "Końca Świata" ;-). Konsekwencje tego są takie że:
- żyjemy w "separacji" - Mysza z Martą (o tej pani będzie wkrótce) władają Zapustą, ja z Maryśką (o tej też za chwilę) wegetujemy we Wrocławiu,
- z powodu braku samochodu a nawet prawa jazdy, Mysza nie pracuje zawodowo w związku z czym zasadniczy ciężar finansowego zabezpieczenia naszej egzystencji spadł na mnie. Nasze gospodarstwo w mikroskali przypomina nasz piękny kraj, w którym dziurę budżetową łata się coraz bardziej od czapy wziętymi pomysłami. Utrzymanie dwóch domów i kredytu też wymaga kreatywności w związku z tym robi się co się da, remonty w mieszkaniach, abażury i poszewki na drutach, przetwory w słoikach, gadżety z papierowej wikliny - jednym słowem co kto umie,
- cały czas pozostajemy nie do końca uregulowani w kwestiach finansowych z Anetą i Krzysztofem, których cierpliwość i wyrozumiałość dla naszej nieszczególnej sytuacji, nakazuje mi składać im pokłony godne japońskiego cesarza.
Funkcjonujemy w ten sposób już 5 miesięcy. Używając niezbyt wyszukanego ale obrazowego zwrotu powiedziałbym, że sytuacja jest ch...wa, ale stabilna. Okoliczności wskazują, że może być lepiej trzeba być tylko cierpliwym i wytrwałym. Sama natura nam to podpowiada. Trzydzieści pięć lat temu na jednej z pierwszych turystycznych wypraw z moim ojcem spotkałem magiczne wówczas dla mnie zwierze, rzekotkę. Po raz drugi w życiu spotkałem ją właśnie w Zapuście,
Jej wyjątkowa zieleń, jakby nie było kolor nadziei, jest dla mnie znakiem, że damy radę
(-Bocian,bocian! Jak on żyje to i my możemy! Lamia ściągaj tę pilotkę!)-obowiązkowy cytat filmowy. Ot takie irracjonalne przemyślenia weekendowego wieśniaka.
Zaczynamy więc budowę naszej Arkadii. Myślimy o tym jaka ma być, co się ma w niej dziać, kto się ma w niej pojawiać. I nagle w trakcie bezmyślnych podróży po YouTubie odnajduję to (przypadek?). Coś jak hymn manifest.
I na koniec zamiast wszelakich komentarzy do całej sytuacji, by nie zapomnieć czyja to sprawka :-)