finisterre

finisterre

piątek, 10 kwietnia 2015

Pierwszy lokator

     Życie niestety nie chce sobie zrobić przerwy  i płynie nieubłaganie, przynosząc ze sobą wydarzenia, o których chciałbym już napisać, jednak w tej opowieści brakuje ciągle kilku puzzli, i żeby nie mącić jasności obrazu muszę je jak najszybciej uzupełnić . Jak już wspominałem ta część jest retrospekcją wydarzeń sprzed pół roku, więc siłą rzeczy zaległości tworzą mi się z dnia na dzień, więc żeby nie przedłużać cofamy się w czasie do czerwca zeszłego roku...
     Sześć lat życia w niemałym mieście jakim jest Wrocław nauczyło nas, że czas promocji i wyprzedaży jest ograniczony, a oferta tylko dla tych którzy mają iście łowiecki instynkt  i refleks. W tej kwestii jestem przegrany na starcie. Moje przymiarki do większych zakupów przypominają przysłowiowe podchody psa do jeża. A tymczasem promocja nie będzie trwała wiecznie, a i zainteresowanych zakupem zamożnych nuworyszy zwłaszcza ze stolicy nie brakuje. Jak się odnaleźć w takiej stawce, nie mówiąc już o wygraniu. Ale od czegóż ma się przedsiębiorczą żonę? Stanęliśmy więc do finansowej Wielkiej Pardubickiej. Nie dostrzegająca żadnych życiowych przeszkód Mysza w roli konia, i ja wyglądający tychże za jeszcze niewidocznym zakrętem, w roli jeźdźca. Genialny duet - ślepy i narowisty koń ze spanikowanym dżokejem. Zresztą jeździec zaraz po starcie  przydzwonił w wystającą gałąź i zahaczywszy się w strzemieniu, resztę wyścigu spędził wleczony przez zaczadzonego wizją wygranej konia. Nie mieliśmy nawet pojęcia którędy biegnie trasa tego wyścigu. Z perspektywy czasu stwierdzam, że to był duży handicap, Nieświadomi tego na co się porywamy, mieliśmy większe szanse wytrwać do końca.
       Oczywiście jeżeli chce się coś kupić to trzeba mieć pieniądze. Jako ambitnie aspirujący do statusu klasy średniej oczywiście mieliśmy, a jakże, nie mało. Problem w tym, że w całości były one własnością jakiegoś banku. Czyli znowu pożądana średnia krajowa. Pomyśleliśmy, że skoro bank dał trochę to może zechce dać więcej. Zresztą sądząc po ilości telefonów wykonanych przez bank z ofertami kolejnych pożyczek, skierowanych specjalnie do nas, sądziliśmy że czeka na nas zdeponowany cały Fort Knox.
      Pierwsza prosta - do banku. Tu pojawia się wspomniana wcześniej pani Dorota. W dużym mieście człowiek szybko odzwyczaja się od przejawów bezinteresownej życzliwości i tym większym zaskoczeniem jest spotkanie, jakby nie było obcej osoby, która mając szansę wciśnięcia nam jakiegoś kredytu i zarobienia prowizji, daje nam namiary na swojego znajomego doradcę finansowego, twierdząc przy tym, że nie pozwoli byśmy się wpakowali na kredytową minę. Szczerość intencji pani Doroty nie podlegała żadnym wątpliwościom. Nabraliśmy nieco rozpędu przed kolejną prostą - doradca finansowy. Dla niewtajemniczonych (do niedawna sami takimi byliśmy) - bardzo pożyteczny jegomość, który znając zawiłości prawne świata finansów pomoże wam znaleźć kredyt za prowizję wypłaconą przez bank, który tego kredytu udzieli. Ważne - nie ma kredytu, nie ma prowizji, czyli można powiedzieć macie swojego człowieka, bo jest on tak samo zainteresowany, żebyście te pieniądze dostali. Jak się później okazało bardzo dużo zależy od determinacji i wiedzy tegoż, ale to osobny temat. Pierwsza wizyta niezwykle owocna, szczególnie jeśli chodzi o wiedzę, która jak dla mnie do tej pory była z pogranicza magii. Co najważniejsze, okazało się że są szanse ale łatwo nie będzie. Nieruchomość ma status gospodarstwa rolnego, którego banki nie chcą kredytować, trzeba by więc wydzielić część gruntów z zabudowaniami i kupić osobno ziemię, osobno budynki, no i nie wiadomo czy działka siedliskowa też może być kredytowana, a w ogóle to jesteśmy zadłużeni i nic się nie da zrobić dopóki nie pozbędziemy się wszystkich zobowiązań wobec banków. Brawo... Skoro wzięliśmy jakieś kredyty, to logiczne że nie mamy kasy. Wyglądało na to, że przed tą przeszkodą trzeba będzie wziąć solidny rozpęd. Daliśmy sobie trochę czasu na przetrawienie i zrozumienie tego co nas ewentualnie czeka. I żeby nie tracić czasu postanowiliśmy zobaczyć domostwo w realu, traktując  tą wizytę jako pretekst do wycieczki w strony w których jeszcze nie bywaliśmy. W głowach zaś rodziła się strategia zgodna z założeniem "mierz siły na zamiary". Pierwsze szacunkowe kalkulacje kredytu i wielkość całego gospodarstwa uświadomiły nam, że nie ugryziemy tego sami. Wręcz odruchowo pomyśleliśmy o moich rodzicach. Zdawałem sobie sprawę, że to będzie niełatwe, ale wzrastająca determinacja nakazywała podjąć taką próbę. Wyobraźcie sobie dwoje ludzi, którzy całe swoje życie spędzili w jednym miejscu, mając swoje ścieżki, nawyki, przyjaciół, swój ogródek z drzewami i kwiatkami i swoje miejsca które budzą najlepsze wspomnienia. Powiedzenie o przesadzaniu starych drzew w tym wypadku nie miało charakteru retorycznej hiperboli. W ramach sondowania nastroju i nastawienia zadzwoniłem ot tak sobie pogadać z tatą. Kiedy przedstawiałem mu świetlaną wizję życia na wsi, miałem wrażenie że z politowaniem kiwa głową. Coś na zasadzie: " Dobra, dobra, lekarz kazał potakiwać". Nie wiem jak było na prawdę. Dwa dni później trafił do szpitala z rozległym wylewem. Nigdy nie zwlekajcie z mówieniem ważnych rzeczy swoim bliskim. Możecie nie dostać od losu kolejnej szansy...
       Rokowania na wyzdrowienie były mizerne. W najlepszym wypadku zanosiło się na długotrwałą opiekę nad obłożnie chorym. Ta sytuacja oczywiście grzebała nasze plany już na starcie. Mimo wszystko w niedzielę wybraliśmy się do Zapusty. Typowa niedzielna wycieczka mieszczuchów na wieś. Wałówa, termos, mapa, aparat... średnia krajowa. Mapa mapą, ale GPS prowadzi. Miało być prosto i wygodnie, a tymczasem technologia zawodzi. U samego celu podróży urządzenie zgłupiało. Ale ostatecznie znając dom i jego lokalizację  ze zdjęć w necie postanawiam trafić na czuja. Jeden zakręt, drugi zakręt, pobielony sad, droga na szerokość jednego auta, jeszcze dwa zakręty i... jest. 

Rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. 50 m za domem kończy się asfalt, a na podwórku kończy się zasięg telefonii komórkowej. Czyż może być lepiej? Może. Przy domu dziki ogród ze stawem i strumykiem

i stary sad

i jeszcze pole z kukurydzą (i to zdaje się niemiecką)

Dom pachniał drewnem i o dziwo mlekiem, którego w ogóle tam nie było. Myślę, że podświadomie do głosu doszły zakodowane  stereotypy związane z jakimiś wspomnieniami z dzieciństwa. Do tego małe okna, strop do którego dostaniesz wyciągniętą ręką i drzwi tak niskie, że żeby wejść do pokoju musisz się pochylić jakby kłaniając się obecnym wewnątrz domownikom. Jak w hobbiciej norce...  No i gospodarze, Aneta i Krzysztof, sprawiający wrażenie stworzonych razem z tym domem i stanowiący jego integralną część. Uprzedzam, żeby nie zostać źle zrozumianym - nie chodzi mi o wiek ... Po prostu ludzie stąd. 
       Dzisiejsze media napisałyby, że wizyta i rozmowy wypadły pomyślnie. Chyba przypadliśmy do gustu gospodarzom jako ludzie doceniający unikatową wartość ich domu przysłupowego i mający jako taką wizję swojego życia w tym miejscu. Życia które ma dostosować się do warunków które to miejsce dyktuje, a nie na odwrót. Jednym słowem staliśmy w opozycji do ogólnego trendu panującego wśród dotychczasowych zainteresowanych zakupem, teraz już naszego domu. Większość z nich budując swoje wyobrażenia o życiu na wsi na podstawie serialu "Dom nad rozlewiskiem", wymiękała w konfrontacji z ogromem pracy jaka czekała  nowego właściciela, albo zwyczajnie, banalnie z brakiem zasięgu w telefonie. My byliśmy inni. I nasi gospodarze też byli inni. Wiedziałem o tym kiedy jeszcze przed przyjazdem patrzyłem na ich zdjęcie zamieszczone na blogu Anety. Powiedziałem  do Myszy:
  - Nie znam ich, ale wiem że się dogadamy.
Tak się stało. Wyjeżdżaliśmy zauroczeni miejscem i przekonani jak nigdy dotąd, że zrobimy co się da żeby było nasze. Z tyłu głowy cały czas kołatała się myśl, jak to wszystko da się pogodzić z potencjalnie możliwą chorobą taty.  Powrót do domu  i oczekiwanie. Na wieści ze szpitala. I cóż - dzień po podjęciu przez nas decyzji o tym jak miałaby wyglądać reszta naszego życia, jakby chcąc nas w tej decyzji utwierdzić, tato odchodzi od nas tak jak żył, w cichej godności nie narzucania się światu i ludziom, wierny swoim racjom i wiecznie marzący o lepszym świecie. Został pierwszym lokatorem zapuściańskiego domu. Dziś wiem, że bez jego pomocy tam na górze nie udałoby się nam poskładać tych puzzli. 

środa, 1 kwietnia 2015

Wirus

     "Jaki pasożyt przeżyje wszystko? Bakteria? Wirus? Tasiemiec?  Idea. Jest żywotna, bardzo zaraźliwa. Kiedy opanuje mózg staje się prawie niezniszczalna. Raz sformułowana, przemyślana trwa." Ten cytat z filmu "Incepcja" niezwykle trafnie oddaje to co wydarza się w mojej głowie od pewnego czasu, co  podkręcone zostało kilkoma faktami, o których za chwilę i w ogólnym zarysie dotyczy samowystarczalnego życia na wsi. Wsi którą paradoksalnie jeszcze kilkanaście lat temu zutylizowałbym przy pomocy buldożera razem z jej nieprzystającą do nowych czasów popegieerowską, roszczeniową  mentalnością. Z upływem czasu pewne rzeczy nabierają jednak innego wymiaru, i ta znienawidzona przeze mnie wieś stała się trochę niechcący moją destynacją. 
     O tym, że trafiają się jednostki które porzucają spokojne ustabilizowane życie w mieście by zaczynać wszystko od początku gdzieś na zupełnym zadupiu, słyszałem od dawna. Podziwiałem i zazdrościłem odwagi i determinacji. Zawsze jednak były to osoby zupełnie nieznane, których istnienie trudno mi było potwierdzić, mające raczej status miejskiego mitu niż realiów. Pierwszy możliwy do potwierdzenia przypadek zarejestrowałem w trakcie rozmowy, przy okazji żmudnego wypełniania wniosków kredytowych. Kredyt na tzw. że użyję eufemizmu "pies wie co", zorganizowała nam w jednym z wrocławskich banków, niezwykle życzliwa pani Dorota. I tak zupełnie przy okazji dowiedziałem się, że jej znajoma dentystka wyprowadziła się na wieś, świadcząc tam usługi lokalnej społeczności w zamian za dostępne dobra, niekoniecznie gotówkę. To był pierwszy dowód na to, że bezgotówkowa wymiana towarów  i usług w małych społecznościach może funkcjonować. Tym sposobem na szalkę marzeń padło pierwsze ziarnko styropianu , które miało za zadanie przeważyć leżące na przeciwnej szalce kamyki życia. Kolejne zbierały się latami nie zawsze zauważone dokładając  swój znikomy, ale jednak ciężar. W pamięci utkwiły mi jeszcze dwa. Pierwsze to film Wernera Herzoga p.t. "Szczęśliwi ludzie - rok w Tajdze" - dokument o życiu mieszkających w syberyjskiej wiosce myśliwych. Poszedłem na ten film zaciągnięty w zasadzie na siłę przez moja Myszę. Wyszedłem z przetrąconym światopoglądem. Ile człowiekowi potrzeba do tego szczęśliwego życia? Wyglądało na to, że bardzo niewiele, ale było to absolutnie niełatwe. I jeszcze jedna rzecz, która zaważyła na szalce marzeń. Był nią jakiś kryzys giełdowy sprzed kilku lat. Cały świat ekonomii zaczął się trząść bo jakiś znerwicowany makler, czy analityk giełdowy kliknął sobie nie ten klawisz. Tymczasem życie wokół mnie toczyło się bez zmian. Uświadomiłem sobie, że uzależnianie bezpieczeństwa swojej przyszłości od wyimaginowanych wskaźników, może mnie doprowadzić do niezasłużonej nerwicy. Do tego trzeba dorzucić od wczesnej młodości niezrealizowane marzenie o zostaniu leśnikiem. 
       Tym sposobem wirus idei samowystarczalnego życia na wsi osiągnął w moim mózgu mocną formę przetrwalnikową i czekał na sposobny moment by zaatakować nadwątloną psychikę.
      W tym momencie możemy powrócić do wątku przerwanego w poprzednim odcinku. Mysza znalazła agroturystykę. Do kupienia. Pomysł jak to się mówi z d... wzięty. Biorąc pod uwagę nasze możliwości finansowe, moją niechęć do kredytów i w ogóle potencjalną konieczność wywrócenia sobie życia do góry nogami. Podszedłem do tego z pobłażliwą wyrozumiałością. Tymczasem Mysza chyba już miała w głowie jakiś plan. Stwierdziła tylko:
    - Poczekaj, aż zobaczysz. Spodoba ci się.

Nie wątpiłem. Jeżeli chodzi o gusta mamy podobne, a nawet jeśli gdzieś się rozbiegają to i tak wiemy co się nam podoba. No i nie zawiodłem się. Ale nie spodziewałem się, że rzecz będzie aż tak wyjątkowa. Mało tego oprócz starego, prawie 200-letniego domu, do kupienia był ogród ze stawem,  pół hektara sadu i dwa hektary ziemi. I to wszystko w jednym miejscu. No po prostu jak promocja w "Biedronce". Jak się oprzeć takiej okazji? Wirus przystąpił do frontalnego ataku.